wtorek, 8 grudnia 2015

Pakt - kiedy kałuża pragnie być oceanem.

Tytuł oddaje moje uczucia względem nowego, wypuszczonego przez HBO serialu. Nie powiem, początkowo skusili mnie do tego stopnia, że postanowiłam poświęcić wpisanie swojego numeru telefonu, tylko po to, by móc obejrzeć kolejny odcinek Paktu.

                                Zdjęcie: HBO

Po co? Nie wiem, bo ciągle, w dużej mierze na siłę, chcę dawać szansę polskiemu rynkowi seriali. No i ta moja chora miłość do miniseriali kryminalnych. Co z tego miałam? Oczywiście, telefon od przemiłej Pani, która chciała mi wepchnąć internetowe HBO. Za 7 zł miesięcznie. Uważam, że to uczciwa cena i, z pewnością, mogłabym od ręki wyrazić zgodę, gdyby nie fakt, że oferta, którą dokładnie sobie przejrzałam podczas 7 dni w gratisie, była żałosna. Pani próbowała ratować sytuację - propsy - przypominając mi, że w pakiecie będę miała dostępne takie seriale jak Rodzina Soprano lub "nowy polski serial" (!!!) Wataha. Cóż, jako że jestem raczej miłym człowiekiem, starałam się Pani nie wyśmiewać, tylko grzecznie uświadomić, że Wataha nowym serialem nie jest i już go zresztą widziałam, także jeżeli chce mnie przekonać wymieniając mi odgrzewane kotlety, to ja naprawdę podziękuję.

Wróćmy jednak do tego cudu nad Wisłą, zwanego Paktem. Żeby było sprawniej, podzielę swoje refleksje na plusy i minusy (w końcu to 300 minut z mojego życia).

+ Obsada. Po części jest spoko, mimo że Dorociński (Grodecki) zazwyczaj gra super pustego przystojniaka, widać, że dobrze odnajduje się także w odrobinę trudniejszych rolach. Cielecka (Grodecka) - świetna w rolach chłodnych elegantek. Woronowicz (Skalski) - ten człowiek ma twarz klasycznego cebulaka (przepraszam, jeśli kogoś tym uraziłam), więc rola polityka to rola szyta na miarę.

- Obsada. W części ujemnej widzę Nieradkiewicz (Weronika z CBŚ) - kobieto, bój się boga, bo ta twoja efemeryczność ucieka w otchłań sztucznej sztywności (nie powiem czego, ale chodzi o efekt cudownych środków reklamowanych w godzinach wieczornych). Nie mówiąc już o super mocy walenia w klawiaturę czy kontrolowania monitoringów całego świata. Pani Dąbrowska (Monika, dziennikarka) - zupełnie zbędna postać.

+/- Ogólna estetyka serialu. Niby OK, ale na kilometr śmierdzi "zachodem". Muszę obejrzeć norweską wersję dla porównania.

+ Akcja. Widz się nie nudzi, ciągle coś się dzieje, nie wszystko jest podane na tacy, więc mamy ochotę szukać rozwiązania, czyt. myśleć.

- Rozwiązanie zagadki. Najpierw nam machają cukierkiem przed nosem, a potem go zabierają. Niezbyt ładnie. W sumie, można by pomyśleć, że zabrakło im pomysłu na zakończenie.

- Wątek religijny. Tani chwyt.

Podsumowując - kiedy kałuża pragnie być oceanem, nie wynika z tego nic dobrego. Polska produkcjo, więcej odwagi, luzu i wiary w swoje możliwości. Nie potrzeba nam powielania schematów, ujęć, postaci, a nawet ścieżki dźwiękowej. Potrzeba nam naszych pomysłów na dobry kryminał i thriller i jeszcze bardziej naszych pomysłów na ich oryginalną realizację.

niedziela, 15 listopada 2015

Listopad z BBC

Listopad włazi do miast, jak śpiewał jeden z niezbyt przeze mnie lubianych polskich zespołów. A wraz z nim do listopadowego miasta włazi BBC drama. Nawinęły mi się dwa seriale, jeden już skończyłam, na drugim jestem w trakcie. Jeden bardziej wymagający, drugi ot taki na raz.

From Darkness, BBC, 2015, 4 odcinki
Poznajemy historię Claire Church, kobiety, która przed 13 laty pożegnała się z pracą policjantki i uciekła w najdalszy zakątek o możliwie najmniejszym zagęszczeniu ludnością. Tam układa sobie życie na nowo, a przynajmniej próbuje to robić. U boku ukochanego mężczyzny i jego nastoletniej córki wydaje się być szczęśliwa. Nic nie wskazuje na to, że demony przeszłości wciąż wiszą jej nad głową do tego stopnia, że Claire nie umie funkcjonować bez antydepresantów. O jej problemie z lekami nie wie nawet jej facet. I kiedy wszystko idzie powolutku do przodu, w Manchesterze wydarza się coś, przez co tamtejsza policja musi się zwrócić do Claire o pomoc. Okazuje się, że przypadkiem odgrzebano sprawę, przez którą kobieta odeszła ze służby.

Sprawa dotyczyła brutalnych morderstw prostytutek. Claire przed 13 laty wpadła na trop, jednak jej przełożony, John Hind, który teraz właśnie zwraca się do niej o pomoc, stwierdził, że to tylko poszlaki i nie ma czym się zajmować. Claire zbliżyła się do swoich ofiar i obiecała pomoc. Nie dotrzymała obietnicy i to jest właśnie jej demon przeszłości. Sprawę pogarsza fakt, że z przełożonym łączyło ją coś więcej ponad pracę, co m.in. przyczyniło się do jej porażki.

Ogólnie serial wydaje się mało ambitny, momentami nawet dosyć płytki. Aktorka, która wciela się w rolę Claire też pozostawia wiele do życzenia, jednak nie wymagam wiele od "kryminału na niedzielę".

River, BBC, 2015, 6 odcinków
Serial świetnie się zaczyna. Poznajemy DI Johna River'a oraz jego partnerkę, DS Jackie 'Stevie' Stevenson. River jest szwedzkim gburem, nie mówi zbyt wiele i nie tryska w nadmiarze optymizmem i energią. Stevie jest rozgadaną miłośniczką fast foodów i karaoke. I tak sobie gadają o wszystkim, ona próbuje w nim wskrzesić resztki energii i zachęcić do otwarcia się na świat. Partnerzy wdają się w pościg za podejrzanym. Gonią go, gonią, aż facet wyskakuje z któregoś tam piętra budynku i ginie na miejscu. I w tym momencie widzimy, że Stevie, która stoi do nas tyłem, ma w głowie ogromną ranę postrzałową. Tak, Stevie nie żyje, a John widzi i gada sobie ze zmarłymi.

Jestem dopiero po 3 odcinkach, ale serial już bardzo mi się podoba. River'a gra jeden z moich ulubionych szwedzkich aktorów, Stellan Skarsgard. Akcja toczy się wokół choroby psychicznej Johna oraz próby rozwiązania okoliczności, w jakich Stevie została zamordowana. Wygląda na to, że River wcale nie znał tak dobrze swojej partnerki, jak mu się wcześniej wydawało. I najwidoczniej Stevie nie jest jedyną martwą osobą, którą widuje River.

Oprócz dręczenia BBC, zabrałam się też za 'ten' sławny polski Pakt, ale napiszę coś o nim, jak obejrzę całość.

źródła: www.bc.co.uk, www.scoopnest.com

czwartek, 22 października 2015

Zdelegalizować coaching.

Te wszystkie motywacyjne pierdy doprowadzają mnie do gorączki. Kiedy widzę "urodzonego mówcę", z charakterystycznymi, wyuczonymi na kursach coachingowych gestami, pozami, minami, tonacjami... to czuję ogromną falę zażenowania. Po co to komu? Bez cienia wątpliwości, uważam, że najwięcej korzyści ze zjawiska, chowającego się za pięknym słówkiem zapożyczonym z zachodu, coaching, ma sam kołcz. 

Na studiach omawialiśmy takie zjawiska dwojako. Z jednej strony, jako wytworzenie sztucznego zawodu. Tak, bo bycie coachem, przykro mi to mówić głośno, ale żadnym zawodem nie jest. To fatamorgana. Plus jest taki, że ludzie mają pracę i zarabiają pieniądze, to zawsze dobra wiadomość, nawet jeżeli to tylko ułuda. Good for them. Co z drugą stroną? Druga strona jest stara jak świat i odnosi się do tego, że sfanatyzowanymi masami rządzi się łatwiej, że wszystko można sprzedać, pod warunkiem, że stworzysz w swojej grupie docelowej odpowiednią potrzebę. No i kołcze stworzyli potrzebę pt. "I ty możesz zostać superbohaterem".

Nie możesz. Sorry, ale nie każdy jest stworzony do bycia tym, który porwie tłumy. Oczywiście, można to korygować, np. za pomocą wspomnianych na początku wyuczonych gestów, ale także ćwiczeń z pola emisji głosu czy retoryki. Kiedyś zastanawiałam się, czy to nie taka frajda stworzona specjalnie na potrzeby narcyzów. Każdy, kto ma w swoim otoczeniu przynajmniej jednego narcyza, wie, że każdy moment, podczas którego kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset par oczu, skierowanych jest w jego stronę, tworząc wokół niego aurę nadczłowieka, jest dla niego nie tylko momentem magicznym. Jest sensem życia. I jak ktoś mi w tym momencie chciałby wyjechać z argumentem pt. altruizm, to niech się puknie w czoło. Altruizm to nic innego jak skrajna postać egoizmu.

Wszystko to za sprawą wyborów - oglądanie spotów to ostatnio jedna z moich ulubionych rozrywek. Większość tych ludzi nie powinna w ogóle mówić. Nie dlatego, że nie mają nic do powiedzenia, ale dlatego, że mówić, a raczej przemawiać, nikt ich nie nauczył. Przecież zrobi to kołcz! Nie zrobi, bo nauka to jedno, a predyspozycje to drugie. Także, jeżeli ktoś jęczy, stęka, zacina się, kręci, mówi "pod nosem", albo bełkocze, jak np. znany wszystkim Janusz, to niech sobie daruje. Ha! A co z wielkim niemieckim wodzem? Tak, on też bełkotał i mówił debilizmy, ale w jego przypadku zadziałało to, o czym też już było - sfanatyzowane masy (wykreowana potrzeba).

Moim skrytym pragnieniem jest uświadamianie ludzi. Nie zmuszajcie się. Ćwiczcie, próbujcie, bo doskonalenie siebie to dobra rzecz, ale zmuszanie siebie, żeby być coraz lepszym, bo nigdy nie jesteś wystarczająco dobry, to masochizm. Swoją drogą, polecam Wenus w futrze Masocha, świetna książka!

I jeszcze przesłanie do kołcza. Dobrze, że jesteś, dobrze, że chcesz motywować, ale nie oszukuj i nie ściemniaj, bo dobrze wiesz, że chęci i motywacja to nie wszystko. Amen.

niedziela, 4 października 2015

Prokurator - czy przeciętny widz telewizji polskiej jest debilem?

Na ogół nie oglądam polskich seriali, bo i szerokim łukiem omijam kanały, na których te cudowności dominują. Z programów emitowanych w telewizji publicznej wyjątkiem jest "1 z 10", bo kocham Pana Tadeusza, a i fajnie sprawdzić lub poszerzyć swoją wiedzę. Pewnego razu natrafiłam na zapowiedź nowego serialu dwójki. Oczywiście, nie zapamiętałam, kiedy to dokładnie leci, ale założę się, że jakoś w tygodniu po 21, więc szansa, że jestem wtedy w objęciach Morfeusza jest spora.

                 Fot. G. Gołębiewski - materiał TVP

Fantastycznie się złożyło, że w końcu miałam jakiś wolny weekend, więc w sobotę postanowiłam się zrelaksować i oprócz zaliczenia jesiennego spaceru, postanowiłam wygrzebać coś do obejrzenia. Przypomniałam sobie o zapowiedzi "Prokuratora". Duży plus za to, że serial można obejrzeć online na VOD. Obejrzałam 5 odcinków, poczytałam, co tam głos ludu ma do powiedzenia na temat serialu i muszę przyznać, że jestem zdziwiona ilością absurdalnych zarzutów. Że serial nie jest rzetelny, że jak Portret młodzieńca mógł być w rulonie, skoro to olej na desce. Dobra, racja, jednak ludzie, to tylko serial... Co po tych 5 odcinkach oceniam na plus, a co na minus?

+ Główny bohater - fajnie skomponowana postać, w zasadzie można powiedzieć, że klasyk, mimo że z odrobiną przesady, o czym w minusach.
+ W każdym odcinku inna sprawa kryminalna.
+ Przyjemnie się ogląda (nie wymaga to absolutnie żadnego zaangażowania mózgu, co tak, czasem jest plusem).

- Do bólu przewidywalny.
- Karykaturalnie wręcz przerysowane postaci (pani patolog vel palaczka i policjant vel idiota i prostak - gratuluję utrwalania stereotypów; poza tym meloman z walkmanem - bitch, please...)
- Tajemnica głównego bohatera. Na Filmwebie przeczytałam wątek typu "ciekawe, jaką to tajemnicę skrywa prokurator?" Rzeczywiście ciekawe, biorąc pod uwagę fakt, że od 1 odcinka facet czule spogląda na dzieci, a w domu ma kalendarz z 1999 r. pobazgrolony przez dziecko. Nie, no na pewno jego tajemnica nie będzie dotyczyła jego zmarłego/zaginionego dziecka!
- Traktowanie widza jak debila - dialogi muszą 10 razy wyjaśnić, co widz przed chwilą sam widział. A, gdyby jednak widz po tych 10 razach nie zrozumiał, to wytłumaczą mu jeszcze raz na samym końcu odcinka.
- Brak konsekwencji. Z jednej strony prl'owska waga w prosektorium, z drugiej wszystkie mieszkania takie nowoczesne i takie wow, bo jak wiadomo, Polacy to bogaty naród i co pół roku każdy odwala sobie remont wraz z gruntowną wymianą mebli.

No i ja się pytam - dlaczego telewizja polska traktuje widza jak debila? Mimo że minusów wypisałam więcej, to i tak z chęcią obejrzę całość - dla Pana Kazia, który ujął moje serce i dla Dziadka, który nie jest wspomniany ani w czołówce, ani nawet na Filmwebie. Jednak kryminał na polskim rynku serialowym zdarza się rzadko, więc po prostu trzeba to ogarnąć i przetrawić, może będzie lepiej?

niedziela, 27 września 2015

Gender w sztuce, czyli bluźnierstwo i pornografia w czystej postaci

Około 40 artystów i przynajmniej tyle samo interpretacji pojęcia gender. Wystawie towarzyszy obszerna publikacja, w której znajdziemy nie tylko samo udokumentowanie ekspozycji, ale także eseje opisujące zagadnienie gender z różnych perspektyw. Niestety, katalogu nie nabyłam, bo cena była dla mnie zaporowa, chociaż teraz, kiedy już wystawa dobiegła końca, zauważyłam, że cena spadła w dół.


                                              Jadwiga Sawicka

Wystawę Gender w sztuce można było zwiedzać w terminie 15.05 - 27.09.2015 w krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej - MOCAKu. Tak się cudownie złożyło, że 18/19.09 byłam w delegacji w Krakowie i w sobotę miałam chwilę wolnego czasu. Długo się nie zastanawiając, ruszyłam do muzeum. Żeby nie było tak optymistycznie i kolorowo, zanim ruszyłam, zgubiłam się z milion razy. Plusy zagubienia w czasoprzestrzeni były takie, że trafiłam do uroczej knajpki na Kazimierzu, gdzie zjadłam fenomenalne śniadanie. A że była to knajpa wegetariańsko-wegańska, nie musiałam nikogo prosić o uszczuplenie zamówionego dania o wszystkie mięsne składniki. Chętnych wypróbowania na sobie tych fenomenalnych śniadaniowych doznań odsyłam do Cafe Młynek.

Co widziałam na wystawie? Spotkałam bardzo dobrze mi już znane prace autorów takich jak Judy Chicago, Marina Abramović w zestawie z Ulay'em, Katarzyna Kozyra, Zbigniew Libera, Edward Dwurnik, Gustave Courbet, Natalia LL, Dorota Nieznalska, Maciej Osika, ale znalazło się także sporo nowości. Wystawę otwiera "Proszona kolacja" Judy Chicago. Wśród tych prac, które widziałam po raz pierwszy, piorunujące wrażenie zrobił na mnie film "Zbuntowana" autorstwa Shirin Neshat.

                                   Turbulent, 1998 r., S. Neshat

Shirin Neshat jest współczesną irańską artystką, której głównym medium jest video art. Film wyświetlany jest na dwóch przeciwnych ścianach. Po jednej stronie widzimy mężczyznę, po drugiej odwróconą postać. Najpierw występuje mężczyzna. Otrzymuje gorące oklaski. Kiedy kończy śpiewać, odwrócona postać ukazuje się widzowi i zaczyna swój występ. Mężczyzna i jego publiczność, na którą składają się zresztą sami mężczyźni, skupiają uwagę na kobiecie. Film można w całości obejrzeć na YT:


Głębokie wrażenie podczas oglądania filmu ułatwiało samo miejsce w MOCAKu wybrane do jego ekspozycji. Była to ciemna, pusta sala. Pozbawiona okien, z kilkoma pufami na podłodze. Proste, ale piękne.

Piękny Maciej Osika w roli największych diw historii:


Spędziłam w MOCAKu sporo czasu, ponieważ wystawa jest naprawdę obszerna i sprytnie "kradnie" czas zwiedzającym.

                                                             Lubri, Pięć aktów

                                                             Natalia LL, Sztuka postkonsumpcyjna

                                                         Adam Rzepacki, Projekt Pomnika Ojca Polaka

                                                            Dorota Nieznalska, Moje życie, moja decyzja

Wprawieni fani sztuki współczesnej szybko zauważą, że cała wystawa jest dosyć "bezpieczna" i z pewnością można było ją poprowadzić w znacznie odważniejszym kierunku. Jednak z problemami jest tak, że trzeba zacząć od podstaw i kwestii fundamentalnych. Dla mnie wystawa Gender w sztuce była właśnie taką kwestią fundamentalną. Tytuł postu - sarkazm, bo wystawa spotkała się m.in. z takimi właśnie zarzutami i żądaniami (!), aby ją zamknięto. Ciasne umysły chyba zawsze będą mnie bawić.

niedziela, 13 września 2015

Dziewczyna z szafy

Wiem, premiera była już dawno, ale ja dopiero teraz skusiłam się na obejrzenie tego filmu. Decyzja była tym łatwiejsza, że w ramach akcji Kultura Dostępna w "pop-mass" kinach puszczają fajne, polskie filmy, a bilet jest za dychę. No to poszłam i obejrzałam.

Łączenie komedii z tragedią jest dosyć tanim i łatwym chwytem, jednak zrobienie z tego czegoś z sensem jest już prawdziwą sztuką. I Bodo Kox zrobił sztukę. Bo, mimo że film kończy się tragicznie, ma w sobie sporo cierpienia i bólu, zachwyca ciętym żartem i umiejętnością rozluźniania napiętej atmosfery. Raczej na pewno nie spodoba się osobom, które są w stanie w skupieniu obejrzeć jedynie kino akcji. To nie ta bajka. Tu akcja się wydłuża, rozciąga, a chwila trwa i trwa.

Wszystko dzieje się w jednym z szarych, polskich wieżowców, w którym na jednym piętrze mieszkają bracia, Jacek i Tomek, dziwna dziewczyna zmagająca się z depresją, Magda i klasyczna, polska, świętobliwa sąsiadka, Pani Kwiatkowska. Klasyk. Ich losy splatają się za sprawą niepełnosprawności Tomasza.

                                źródło: festiwalwisla.pl

Osoby dotknięte niepełnosprawnością wzbudzają u osób zdrowych skrajne emocje. Bardzo przypadło mi do gustu w tym filmie to, w jaki sposób Jacek traktuje swojego chorego brata, Tomasza. Co tu dużo mówić, Tomasz żyje w swoim świecie. A jeżeli kiedykolwiek mieliście styczność z taką osobą, to doskonale wiecie, ile pokładów cierpliwości trzeba w sobie mieć, żeby nie trafił was szlag. Tomek mówi tylko, kiedy chce. Najczęściej nie są to nawet jego własne słowa... Właściwie w filmie nie wyjaśniono, z czym konkretnie zmaga się Tomasz. Może z autyzmem? Później wychodzi na jaw, że Tomasz, oprócz niepełnosprawności, zmaga się również z inną, bardzo ciężką chorobą.

W roli Tomka wystąpił Wojciech Mecwaldowski. W roli Jacka, wcześniej mi niezbyt znany Piotr Głowacki. Skojarzyłam go tylko z roli lekarza w filmie Bogowie. W filmie Bodo Koxa chyba zachwycił mnie najbardziej. Jego postać, trochę groteskowa, ponieważ wydawało mi się, że on udaje, że nie widzi, co się wokół niego dzieje. Według niego wszystko było ok i należało się skupiać na pozytywnych i zabawnych aspektach życia. Tytułową dziewczyną z szafy była Magdalena Różańska i był to jej debiut ekranowy. Czy udany? Ciężko mi powiedzieć, jej postać nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Trochę też drażniła "burczeniem" pod nosem, niesamowicie irytuje mnie, że często nie mogę zrozumieć dialogów w polskich filmach.

Emocjonalnie film rozkłada na łopatki, bo i większość bohaterów jest permanentnie emocjonalnie na nie rozłożona. To ten rodzaj kina, kiedy po zakończeniu seansu rozmyślasz o całym sensie swojego życia, o sensie świata, o zdrowiu i chorobie, o tym, jakie masz szczęście, że jesteś "tylko", a może i "aż" przeciętny/normalny.

czwartek, 10 września 2015

Fall is coming

Mimo że we wrześniu mam bardzo napięty grafik, mam także sporo energii do działania, a to wszystko przez zbliżającą się coraz większymi krokami moją ulubioną porę roku, jesień! Co tam z kultury w ostatnich dniach?

Znowu czytam kryminały, znowu Charlotte Link. Skończyłam Drugie dziecko, teraz czytam Grę cieni. Chyba nie spocznę, póki nie przeczytam wszystkiego, co wyszło spod pióra niemieckiej pisarki, a co ukazało się na polskim rynku wydawniczym. Akcja Drugiego dziecka dzieje się w jednym z nadmorskich miasteczek północnej Anglii. A zresztą, wracając do lipnych teaserów, pozwolę sobie zamieścić opis Wydawnictwa Sonia Draga, ponieważ to kolejna z tych kuriozalnych sytuacji, kiedy opis został stworzony przez kogoś, kto nie czytał książki.

"W sennym nadmorskim miasteczku w północnej Anglii bestialsko zamordowano studentkę. Policja drepcze w miejscu, gdyż morderca nie zostawił żadnych śladów. Parę miesięcy później, w pobliżu samotnej farmy, zamieszkałej przez zdziwaczałego wdowca i jego córkę, zostaje popełniona kolejna zbrodnia. Tym razem ofiarą pada starsza kobieta. Ambitna i żądna sukcesu komisarz Valerie Almond za wszelką cenę pragnie złapać sprawcę. Podejrzewa, że klucz do rozwiązania tajemniczych morderstw tkwi w przeszłości rodziny drugiej z ofiar. Nie przypuszcza jednak, że tajemnica będzie sięgać aż czasów drugiej wojny światowej, kiedy to w miasteczku pojawiła się dwójka dzieci z ewakuowanego Londynu. Valerie odkrywa, że wszelki ślad po jednym z dzieci, niedorozwiniętym umysłowo chłopcu, zaginął. Co się stało z drugim dzieckiem? Jaką mroczną tajemnicę kryje odludna farma i jej dziwni mieszkańcy?"
źródło opisu i okładki: soniadraga.pl

"Ambitna i żądna sukcesu" pani komisarz jest postacią drugoplanową. Ciężko, żeby podejrzewała, że kluczem do rozwiązania zagadki jest przeszłość ofiary, skoro o historii z przeszłości dowiaduje się dokładnie na samiuteńkim końcu książki. Oto dowód:


Oscylowanie między współczesnością a czasami drugiej wojny światowej wychodzi Link naprawdę bardzo zgrabnie, więc czyta się sprawnie i przyjemnie. Jednak po przeczytaniu iluś-tam książek autorki, nie trudno mi zgadnąć, kto stoi za wiodącą chryją opowieści. Tym bardziej ciekawi mnie nowa książka, Gra cieni, ponieważ została napisała w nieco innej konwencji.

Z innych, równie fascynujących rozrywek - byłam na retransmisji Jeziora Łabędziego w Multikinie. Retransmisja z Teatru Bolszoj zrobiła na mnie spore wrażenie. To niby tylko retransmisja, namiastka prawdziwego spektaklu, ale i tak było przyjemnie. Balet sprawia, że przez chwilę czuję się jak w magicznej krainie. Dziękuję, A. za miłe towarzystwo! :)

W ramach Kultury Dostępnej idę dzisiaj na Dziewczynę z szafy, bo filmu jeszcze nie widziałam, a Krew z nosa i sam Bodo Kox bardzo mnie urzekli, więc chcę osobiście sprawdzić obiekt tylu zachwytów. W połowie września jadę do Krakowa i już wybieram wystawy, które koniecznie muszę zobaczyć. Interesują mnie przede wszystkim Gender w sztuce, Ottomania, Grafika francuska: od impresjonizmu do art nouveau... Może coś jeszcze wynajdę. :) Jakieś propozycje?

wtorek, 25 sierpnia 2015

Polski rynek pracy.

Mam pracę, którą uwielbiam. Dobrze się tu czuję, wiem, że mogę się rozwijać, wychodzić z inicjatywą. Oczywiście, aspekt, który czasem przysłania mi te wszystkie wspaniałości, to zarobki. Umówmy się, praca w kulturze nie jest dobrze płatną pracą. W zasadzie traktowana jest raczej jako misja niż praca per se, więc wszelkie żale na zarobki spotykają się z głośnym i wyraźnym hejtem. Małopolska zmobilizowała się do działania i powstała akcja Dziady Kultury. Co mnie tak zafascynowało na polskim rynku pracy, że stwierdziłam, że o tym napiszę? 

Ano trafiłam na ogłoszenie. Praca w kulturze. Dokładniej w Gminnym Ośrodku Kultury. Szukają animatora, czyli człowieka od tańca i różańca. Praca na zastępstwo, głównie popołudnia i weekendy, zajęcia z oseskami, dziećmi i dorosłymi, obsługa imprez, wernisaży i innych gminnych atrakcji. Wymagania: wykształcenie wyższe (kierunkowe), dyspozycyjność, doświadczenie, rzetelność, umiejętności interpersonalne, umiejętności pedagogiczne, plastyczne i rękodzielnicze (przy których znajdziemy wzmiankę, że doświadczenie w ceramice na propsie), niekaralność, brak chorób uniemożliwiających pracę na w/w stanowisku, zaangażowanie, samodzielność, chęć uczenia się, prawko i... własny samochód.

No i dobra. Jest fajnie. Dużo do zrobienia. Nie wiem, jak wy, ale ja, kiedy trafiam na ogłoszenia o pracę, to zawsze porównuję sobie "na oko" kategorie "wymagamy" i "oferujemy". I powiem wam, że w przypadku, kiedy "oferujemy" stanowi objętościowo 1/4 "wymagamy", to nie wróży to niczego dobrego.

Już nie będę wnikać, czy w tej konkretnej ofercie szukają jelenia. Chodzi mi o ogólną tendencję wśród tzw. rekruterów. Po pierwsze, nie potrafisz pisać poprawnie, daj komuś innemu, żeby napisał. Po drugie, kandydata chcesz prześwietlić rentgenem, ale o firmie nie piszesz - dajesz znać, że coś ukrywasz. Zazwyczaj coś niefajnego. Po trzecie, główną funkcją pracy są zarobki. Szok, co nie? Po czwarte, "ciekawą i nietuzinkową przygodą" człowiek się nie naje i nie opłaci rachunków. Po piąte, pisanie listów motywacyjnych na niektóre stanowiska jest poniżaniem człowieka.

Polskie oferty najzwyczajniej w świecie wkurwiają mnie stosunkiem do zarobków. Raczej nie podają ich w samym ogłoszeniu, co też jest do bani, no chyba, że wracamy do "po drugie". W krainie mlekiem i miodem płynącej, zwanej powszechnie w Polsce "zagranicą", zarobki podaje się w skali roku. Można? No i jeszcze jedno zarobkowe gówno, które powinno być napiętnowane, a nie jest, bo jest na porządku dziennym. Magiczne pytanie - Ile chciałby/chciałaby pan/pani zarabiać? W eufemistycznej wersji - Jakie zarobki satysfakcjonowałyby pana/panią? To pytanie jest jawnym robieniem z kandydata debila. Oczywiście, co sprytniejszy walnie najpierw pytaniem o zarobki poprzednika/współpracowników, na które niekoniecznie uzyska odpowiedź. Chodzi o jedno, dalej tkwimy w ściśle tajnych informacjach.

Chcesz być szanowany, szanuj innych.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Bieżące kontrowersje na fejsie

Jak wiadomo, fejs jest miejscem, gdzie wszystko się może zdarzyć. Potopy informacji, plotek, sensacji. Wszystko wypłynie, zaraz wszyscy się dowiedzą, udostępnią i hejt pójdzie w świat. Czasami przyglądam się dyskusjom, które wybuchają pod "kontrowersyjnymi" postami. Robię to zazwyczaj wtedy, kiedy mi się strasznie nudzi. Od zawsze wiedziałam, że głupota szkodzi społeczeństwu, nie wiedziałam tylko, że to zjawisko występuje na tak wielką skalę. Oczywiście, da się zauważyć, że część komentujących czyta jedynie nagłówki, po czym dynamicznie przystępuje do wylewania gorzkich żali. Sensacje z dzisiaj:

1. Plac zabaw w centrum handlowym w Piotrkowie Trybunalskim - odmówiono wejścia dziecku z Zespołem Downa.

Czytasz i myślisz sobie "Boże, XXI wiek, dlaczego Polacy są takimi burakami...". Nawet ja tak pomyślałam, mimo mojej fobii wobec ludzi dotkniętych tą chorobą. Ja po prostu się ich boję, paraliżują mnie, bo nie wiem, co zaraz zrobią. Nie, nie trącam ich kijem. Sytuacja wydała mi się dosyć absurdalna, więc starałam się znaleźć więcej informacji. No i znalazłam, że owszem, odmówiono wstępu dziecku z Zespołem Downa, ale w opcji bez opiekuna. I w tym akurat nie widzę nic strasznego, uważam, że dzieci z różnymi problemami zdrowotnymi, bez względu na to, jakie by one nie były, dla własnego i innych bezpieczeństwa, powinny być pod stałą opieką.

2. Zdjęcie cesarskiego cięcia. A dokładniej noworodka leżącego na łonie matki i widoczna blizna po CC.

Całe oburzenie przypomina mi batalię o publiczne karmienie piersią. W grę wchodzi kontekst, który najwyraźniej dla części społeczeństwa jest nie do ogarnięcia. Pierś w reklamie wiertarki jest fajna, podobnie jak na okładce płyty, albo ładnie wyeksponowana w głębszym dekolcie. Pierś karmiąca nie jest fajna. Cóż, to przykre, że naturalna funkcja piersi jest cięższa do zaakceptowania od funkcji marketingowej, która jawnie reifikuje właścicielkę tych piersi. I nie chcę wdawać się w dyskusje o miejsca przyjazne mamie karmiącej lub ich brak, możliwość zakrycia się, potrzeby fizjologiczne itd. Wracając do zdjęcia - logika ludzi czasami mnie poraża. Bo ja nie wpadłabym na to, żeby poród, dawanie życia, cud narodzin, jak zwał, tak zwał, porównywać do miesiączki, ejakulacji czy defekacji. Najwidoczniej mam chujową wyobraźnię i cierpię na brak kreatywności.

Ponadto:

Poseł zbulwersowany, że "Gwiezdne Wojny" Polacy obejrzą znacznie później niż cała reszta świata.

Jakiś facet pisze do Volvo, że idzie w sobotę na paintballa, a jak pytają go, czy to pytanie na pewno miało być do nich, odpisuje, że owszem, oni wiecznie wysyłają mu info o tym, co w firmie, więc on też postanowił się z nimi podzielić swoim życiem.

Mam nadzieję, że więcej nie będę się już tak nudzić i nie będę już pisać takich bzdur. Amen.

środa, 12 sierpnia 2015

True Detective, sezon 2 - o co chodzi? [UWAGA! Spoilery]

Pewnie sporo oglądających kontynuację wspaniałego, pierwszego sezonu zadaje sobie to pytanie. Nic dziwnego, też sobie je zadawałam. I wbrew burzliwej dyskusji na fb, wcale nie uważam, że to wina widzów. Po prostu scenarzyści dali dupy. Akcja była tak rozwalona, że nie sposób było tego sensownie ogarnąć. Oczywiście, finał jest najlepszy, co moim zdaniem wynika tylko i wyłącznie z tego, że twórcy kapnęli się, że "O kurczę, został nam ostatni odcinek, teraz musimy wszystko tam upchnąć!". I upchnęli.

Finał obejrzałam przedwczoraj. Musiałam trochę nad nim pomyśleć i trochę go przetrawić. I znowu wkurzam się na siebie, że ciągnie mnie do tych kolejnych sezonów jak muchy do wszelkich smrodów. Tak, drugi sezon True Detective jest smrodem. Podobnie jak ostatnie sezony AHS czy Hannibala.

W wielkim skrócie sezon drugi ma wyjaśnić tajemniczą śmierć Bena Caspere, city-plannera miasta Vinci (stan Kalifornia). Kto go zabił, dlaczego, i czy za jego śmiercią kryje się jakaś grubsza akcja? Na te i inne pytania ma nam odpowiedzieć "przeklęta" trójka przedstawicieli prawa - Velcoro/Farrell, który jest życiowym nieudacznikiem, alkoholikiem i generalnie człowiekiem, który swoje życie sprowadził do zemsty na człowieku, który skrzywdził jego żonę, Bezzerides/McAdams, której siostra jest dziwką, ojciec guru sekty,  a ona sama jako dziewczynka została porwana przez innego ziomka w sekcie, czym z jednej strony się brzydzi, a z drugiej całkiem jej się to podobało, w związku z czym jest naznaczona przesraną egzystencją, no i Woodrugh/Kitsch, który jest kryptogejem i męczą go koszmary z Iraku. Brzmi fantastycznie, prawda?

Są niebieskie diamenty, są przekręty z ziemią, są nielegalne orgie, a w tym wszystkim gęsto taplają się przedstawiciele miasta, policji itp. W wyniku zamieszania z niebieskimi diamentami, pewna para zostaje poddana egzekucji. Para miała dwójkę dzieci, Lena i Laurę. Osierocone rodzeństwo nie miało łatwego życia, Leonard utknął w domu dziecka, zaś Laura po kilku przejściach adopcyjnych, w wieku 16 lat trafiła na ulicę, gdzie parała się najstarszym zawodem świata. I tak to Laura w swoim "prostytucyjnym" światku pewnego razu zostaje przedstawiona Chessani i Caspere, w którym rozpoznaje mordercę swoich rodziców.


Len znajduje siostrę w apartamencie Caspere i postanawia ciut go potorturować, żeby wyciągnąć z niego informacje o miejscu ukrycia niebieskich diamentów. A że ciut za bardzo go ponosi, to Caspere umiera. Za mało telenoweli brazylijskiej? Proszę bardzo, mówisz, masz - okazuje się, że matka rodzeństwa była bliską przyjaciółką Caspere i tak mocno się z nim zaprzyjaźniła, że aż został biologicznym ojcem jej dzieci. Tak, Ben był tatkiem Laury i Lena.

A co z naszą wspaniałą trójką? Kolejna odsłona telenoweli brazylijskiej, Woodrugh ma dziecko w drodze, ale ginie, Bezzerides kocha Velcoro i ucieka do Wenezueli, gdzie ma dotrzeć również Velcoro, ale niestety, nie udaje mu się. W ostatniej scenie widzimy, jak w Wenezueli Bezzerides przekazuje jakiemuś dziennikarzowi dowody przekrętów, a potem bierze na ręce syna (tak, to owoc miłości Bezzerides-Velcoro) i wraz z żoną Franka (typka od ciemnych interesów, z którym współpracował Velcoro) i jej ochroniarzem uciekają.

W całym sezonie najbardziej podobał mi się mafiozo Semyon/Vaughn. Jego ostatnia scena, mimo że uważam, że w zasadzie pojawia się w finale totalnie z dupy, robi wrażenie. Pustynny klimacik, żar, krew i sępy - strzał w 10! Najmniej podobał mi się Velcoro/Farrell, ale to raczej wynika z mojej ogólnej niechęci do tego aktora.

Reasumując, może historia nie byłaby takim smrodem, gdyby nie fakt, że jest to drugi sezon True Detective, a kto oglądał sezon pierwszy, ten wie, że to było serialowe arcydzieło. No cóż, pierwszym sezonem postawili poprzeczkę tak wysoko, że teraz bez względu na to, jak bardzo by się gimnastykowali, nie zdołają jej już przeskoczyć.

środa, 5 sierpnia 2015

Urlopowe czytanki

Na początku roku pisałam o styczniowym book haulu, gdzie z ogromnym optymizmem wspomniałam, że zaraz te wszystkie książki przeczytam i będzie super. Życie chciało inaczej. W ostateczności Beksińskich pożyczyłam koleżance, do Zimowej opowieści zabierałam się przynajmniej z 5 razy, aż w końcu obejrzałam ekranizację i zupełnie przeszła mi ochota na czytanie... Koniec jest moim początkiem dalej mnie zachwyca i przyciąga, ale postanowiłam, że przeczytam ją w końcówko-jesiennej, listopadowej aurze, kiedy mam urodziny i wypada zrobić jakiś rachunek sumienia i zastanowić się nad swoim dotychczasowym życiem i perspektywami lub ich brakiem na przyszłość. 

W ostatnim tygodniu lipca miałam długo przeze mnie wyczekiwany urlop. Pogoda w kratkę, raz słońce, raz deszcz. Mimo postanowienia, że codziennie, bez względu na pogodę, będę pływać, zdarzyło się to chyba raz (+ 2x próba zakończona wejściem do kolan). Zazwyczaj nie wybrzydzam, bo bardzo lubię pływać, więc jak postanawiam, to idę i w dupie mam temperaturę wody, ale tym razem jakoś tak mi się odechciało, więc...

Skończyłam Intrygę małżeńską Eugenidesa. Lubię jego książki. I ta mnie nie zawiodła, ale ja właściwie nie o tym. Czytacie to, co znajduje się na odwrocie książki? Bo ja, po raz kolejny zresztą, zauważyłam, że strasznie denerwują mnie te kłamliwe okładkowe teasery. 

Opowieść o dojrzewaniu i miłości ukrytej między uliczkami amerykańskiego kampusu a stronami książek. To właśnie literatura prowadzi bohaterów i towarzyszy im w ważnych momentach życia.


Brzmi żałośnie, nieprawdaż? Uliczki amerykańskiego kampusu okazały się głównie balansowaniem między różnymi domami, Indiami, Paryżami, laboratoriami a szpitalami psychiatrycznymi, a nazywanie ludzi kończących studia "dojrzewającymi" jest istotnym nadużyciem. Jasne, są młodzi, szukają siebie, swojego miejsca, powołania, przeznaczenia. Teraz tak sobie myślę, że może czepiam się "dojrzewania", bo kojarzy mi się z niekontrolowaną erekcją, pryszczami i pierwszymi włosami pod pachami. A może zawzięcie chcę pokazać, że wcale nie czytam literatury dla nastolatków. Po kilku (w zasadzie to chyba wszystkich) lekturach Eugenidesa mogę z całą pewnością stwierdzić, że pisze o ludziach wrażliwych, trochę zagubionych, kierujących się w życiu wyższymi wartościami. Fajnie raz na jakiś czas sobie przypomnieć, że w życiu może jednak jest jakiś sens.

Wracając do durnych teaserów. Pewnie nie zwróciłabym na to szczególnej uwagi, gdyby nie fakt, że Pan S. notorycznie nabija się z czytanych przeze mnie książek, właśnie ze względu na te krótkie, znajdujące się na odwrocie wprowadzenia w akcję. Kończę teraz drugą (ze styczniowego haulu) książkę - Mroczny Zakątek, no i wszystko byłoby świetnie, bo się fajnie, miło i szybko czyta, gdyby nie fakt, że w teaserze upchnęli jakieś satanistyczne wątki... Podobnie jak w przypadku jednej z książek Charlotte Link, gdzie na odwrocie napisali o serii morderstw, a w całej książce zginęła jedna staruszka, uważam, że te skrótowe złote myśli piszą osoby, które w życiu tych książek nie przeczytały. Tyle z mojego żalu i hejtu.


Jak tylko skończę Mroczny zakątek, zabieram się za ekranizację, w której główną bohaterkę, Libby Day, gra Charlize Theron. No i ciekawa jestem, kogo obsadzili w roli Diondry, bo to tak absurdalne imię, że nie mam najmniejszego wyobrażenia o tym, jak ta dziewczyna mogłaby wyglądać.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

10 powodów, dla których kocham Planetę małp

Ludzie często zadają mi to pytanie, bo najwyraźniej wydaje im się dosyć osobliwe lub nawet absurdalne, że potrafię sobie zorganizować weekendowy maraton Planety małp. Moje pierwsze wspomnienia o tej wyjątkowej produkcji pochodzą z dzieciństwa, kiedy oglądałam je z zapartym tchem razem z tatą. Postanowiłam nie rozpisywać się, tylko od razu przedstawić 10 powodów, dla których kocham Planetę małp. :)

10. Sceneria saj-faj



9. Caesar



8. Inteligencja



7. Klasy społeczne



6. Pogarda dla ludzi


5. Małpy w ubraniu



4. Niemowy



3. Siła religii



2. Klatki, łańcuchy i inne gadżety typu sado maso



1. Charakteryzacja




Obejrzałam:
Planet of the Apes (1968)
Beneath the Planet of the Apes (1970)
Escape from the Planet of the Apes (1971)
Conquest of the Planet of the Apes (1972)
Battle for the Planet of the Apes (1973)
+
Rise of the Planet of the Apes (2011)
Dawn of the Planet of the Apes (2014)
Czekam na kolejną część (o ile dobrze pamiętam, zaplanowaną na 2016). Wersję Burtona odpuściłam (mimo mojej ogromnej miłości do Burtona) i nie mam zamiaru jej oglądać.

środa, 15 lipca 2015

Bloodline, czyli z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach.

Bloodline, Netflix 2015, s01: 13 odcinków

Meg, John i Kevin to dorosłe dzieci Roberta i Sally Rayburnów, właścicieli ośrodka wypoczynkowego. Rodzeństwo po ukończeniu nauki nie opuściło uroczego Florida Keys; John pracuje w policji, Meg jest prawnikiem, a Kevin na co dzień grzebie się przy łódkach i motorówkach. Rayburnów poznajemy w momencie przygotowań do bardzo ważnej rodzinnej uroczystości, na którą ma dotrzeć ktoś jeszcze. 

Tym kimś jest Danny, najstarszy syn państwa Rayburn. Danny nie bez przyczyny został pominięty w pierwszym zdaniu. To czarna owca rodziny, syn marnotrawny, zły omen. "Znacie to uczucie wewnętrznego niepokoju, kiedy wiecie, że wydarzy się coś naprawdę złego? To właśnie czułem, kiedy mój brat pojawił się w mieście." - tak uroczo już na samym początku serialu wypowiedział się o Dannym John.

Wydawałoby się, że Danny zjawia się, ponieważ zależy mu na naprawieniu rodzinnych relacji, odkupieniu grzechów, osiągnięciu (w końcu, bo Danny jest po 40) życiowej stabilizacji. Owszem, co chwilę popada w większe lub mniejsze tarapaty, ale Danny to typ łobuza, niepokornego buntownika, a ten typ przecież już tak ma. Zaczyna się od małych fuch dla faceta, który, jak się potem okazuje, jest odpowiedzialny m.in. za handel narkotykami i... ludźmi. Potem Robert ma wypadek, a dziwnym trafem to właśnie Danny jest wtedy z nim.

Czy dar wpieprzania się w szemrane interesy jest wystarczającym powodem, aby wydziedziczyć syna? Co takiego skrywa rodzina Rayburnów, że ojciec go nienawidzi, matka za wszelką cenę chce mu dać kolejną szansę, a rodzeństwo od początku knuje, jak się go pozbyć?

Otóż Meg, John, Kevin i Danny mieli jeszcze jedną siostrę, Sarah.


Moim zdaniem 13 odcinków to ciut za dużo, akcję można by spokojnie zmieścić w 6 (a nawet mniej), bez szkody dla całości. Bardzo dobra muzyka, świetne zdjęcia, ładne krajobrazy. Jak udało mi się zauważyć po opiniach innych, największe wrażenie robi Danny, w którego wciela się Ben Mendelsohn. Mnie głównie irytował ze względu na wadę wymowy, ale trzeba przyznać, że odegranie zakały rodziny świetnie mu wyszło. W planach jest s02, nie wiem za bardzo po co, raczej się nie skuszę na kontynuację. Wszystkie odcinki s01 opierały się na tym samym motywie przewodnim, przez co całość wydaje mi się mało thrillerowata, a jeszcze mniej psychologiczna, niemniej przyjemnie się oglądało.

piątek, 22 maja 2015

Drugoturowe starcie vs. mam to w dupie

Ponieważ moja cierpliwość sięga już prawie zenitu, postanowiłam podzielić się kilkoma uwagami na temat II tury wyborów. Osobiście postanowiłam je zbojkotować, mimo że w I turze spełniłam swój obywatelski obowiązek. Dlaczego bojkotuję wybory? Ponieważ jako etyk doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że nie ma czegoś takiego jak "mniejsze zło". Nie mogłabym spojrzeć w lustro przez resztę swojego życia, gdybym oddała głos na któregoś z "drugoturowych" kandydatów. Poza tym w ten weekend mam zjazd, więc mam co robić.

Moich poglądów nie da się jasno sklasyfikować, chociaż można by je określić mianem myślenia zdroworozsądkowego, wyważonego, pozbawionego skrajności, wiecie, tego od Arystotelesa. Obserwuję to, co dzieje się obecnie na FB i mam ochotę zablokować przynajmniej połowę znajomych lub całkowicie usunąć konto. Cała ta żenująca przepychanka, która towarzyszy II turze wyborów przyprawia mnie o mdłości. Argumenty ad personam uważam za najbardziej prymitywne, ale widać, że obaj kandydaci nie mają nic mądrego do powiedzenia, skoro uciekają się właśnie do tego rozwiązania. Oglądałam wczorajszą debatę. Nie wiem, po co to sobie robię, ale pewnie zawiera to jakąś nutkę fascynacji Masochem i de Sadem.

Naprawdę uważam, że palącym problemem naszego kraju nie jest to, co wydarzyło się w Smoleńsku, ani rozgrzebywanie i po raz kolejny wywalanie tego wątku na wierzch debaty publicznej. Jeżeli idą za tym jakiekolwiek pieniądze publiczne, to tym bardziej mnie to wkurwia. Tak się składa, że z okna w kuchni mam widok na Kusocin, w którym jakiś czas temu postawili kamulec ku czci i pamięci ofiar. Dobra, niech będzie, przecież nie neguję, że to była tragedia. Jednak dowalanie tam PiSu i jego fanatyków postrzegam już jako patologię i zdecydowane nadużycie.

Jestem za in vitro, legalną aborcją do 3. miesiąca, a także refundacją środków antykoncepcyjnych i rzetelną edukacją seksualną. Jednocześnie większość wychowanków MOPSu poddawałabym przymusowej sterylizacji. Nazwijcie mnie tyranem, ale tak się składa, że podczas studiów odbywałam praktyki w tym cudownym przybytku. Ludzi, którym chwilowo powinęła się w życiu noga i którzy doraźnie potrzebują pomocy można policzyć na palcach jednej ręki. Zdecydowana większość to tępaki, które nigdy w życiu nie pracowały, mnożą się na potęgę, nie myśląc potem o losie swoich dzieci. Byłam w ciężkim szoku, że w ośrodku jest do dyspozycji łazienka, magazyn z czystymi ciuchami, a mimo tego kolejny "Panie kierowniku!" przyłazi obszczany i śmierdzący po swoją "wypłatę". W pamięci zapadła mi sytuacja dziewczyny, która była w moim wieku. Urodziła dziecko, tatuś dziecka nie przyznawał się do niego, tatuś dziewczyny wyrzucił ją z domu. Mieszkała na stancji z jakąś absurdalną ilością współlokatorów. Odmówiono jej zasiłku, bo miała jeden mankament. Samochód (stary, rozwalający się), który przecież teoretycznie może spieniężyć.

Wiem, wiem - nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Nie będę nawet pytać "jak żyć?", bo ten kraj doskonale wytrenował nas do dostosowywania się do nieludzkich warunków życia, w których zarabiamy mniej niż wynoszą koszty życia. I niech mi teraz ktoś powie - który z "drugoturowych" ma jakiekolwiek pojęcie o tym, z jakimi problemami Polacy borykają się na co dzień? No, pewnie żaden.

czwartek, 21 maja 2015

A może rzeźba?

W BWA dawno nie widziana tam rzeźba. "Uwięzione w wyobrażeniu" to wystawa prac wrocławskiej artystki, Ani Bujak. Wyjątkowa, metaforyczna i urzekająca. Polecam i zapraszam. :)











*Zdjęcia - materiały prasowe galerii

czwartek, 30 kwietnia 2015

The Jinx!

Najgorsze chwile związane z zabiegiem w nosie już za mną, więc czas wrócić do żywych. :) Dzisiaj krótki opis pewnego serialu dokumentalnego produkcji HBO. Któregoś dnia Pan S. napisał "Dzisiaj oglądamy The Jinx!". Nie słyszałam o tym wcześniej, zrobiłam więc mini research i okazało się, że już kiedyś słyszałam o tej niebanalnej historii. Na jej podstawie powstał nawet film z Ryanem Goslingiem, którego najchętniej zamknęłabym w klatce i oglądała sobie codziennie (wiem, creepy). Film nosi tytuł "Wszystko co dobre". Warty obejrzenia.

"The Jinx" opowiada historię pewnego bogatego człowieka, Roberta Dursta. Dlaczego życie tego człowieka jest tak intrygujące? A no dlatego, że najpierw w 1982 roku zaginęła bez śladu jego żona. Kiedy kilka lat później policja chce przesłuchać w tej sprawie najbliższą przyjaciółkę Roberta, Susan, tej się nagle umiera. A dokładniej, zostaje zamordowana. I najbardziej kuriozalna część - Robert trafia przed sąd, ponieważ w jeziorze znaleziono ciało jego sąsiada. W kawałkach.
 

Co zabawne, Robert przyznaje się do rozczłonkowania ciała sąsiada, jednak nie zostaje uznany winnym, ponieważ proces toczył się o śmierć sąsiada, a nie to, co się stało po niej. Z zeznań Roberta wynikło, ze doszło do jakiejś szarpaniny pomiędzy panami, w wyniku której sąsiad został postrzelony w głowę i zmarł. Bazinga, jak to mawia Sheldon, bo tak się składa, że kawałki ciała znaleziono, ale nie ma wśród nich tego najważniejszego, który mógłby potwierdzić wersję Dursta - głowy. Tak więc Robert zostaje uniewinniony. Chociaż ludzie z otoczenia, a w szczególności rodzina jego zaginionej żony, podejrzewają, że to Robert stoi nie tylko za jej zniknięciem, ale najpewniej także za śmiercią, milioner nigdy nie został oficjalnie o to oskarżony. Podobnie ze śmiercią jego przyjaciółki. Serial wywlókł na światło dzienne możliwy dowód w sprawie, ale nie będę spoilerować.


Polecam ogromnie, bo raz, że świetna historia, dwa, że przy tworzeniu dokumentu udało się namówić do współpracy samego Roberta i po prawie trzydziestu latach milczenia w końcu zabrał głos w sprawie, no i trzy - to miniserial, także na jedno popołudnie i wieczór w sam raz!

środa, 15 kwietnia 2015

Wpis okolicznościowy

Zastanawiacie się cóż to takiego? Guziki do pościeli? Podkładki do czegoś? Zaawansowany sprzęt CIA? Nie martwcie się, ja też nie wiedziałam. Do dzisiaj.

Jeżeli ktoś (laryngolog) odkryje wam przypadkiem perforację przegrody nosowej i zaproponuje to oto cudo, to powiem krótko. Nie polecam. Tak, mam to w nosie.

piątek, 10 kwietnia 2015

Wiosenne kryminaliszcza

Plan ambitnych lektur gdzieś uciekł. Mimo że trzymam ich stosik przy łóżku. Położyłam je tam, bo wydawało mi się, że do regału z resztą książek będzie dalej, więc nie będzie mi się chciało iść i sięgnę po coś ze stosiku. Nic bardziej mylnego. Nieprzeczytane jeszcze kryminały upchnęłam nawet w zakamarkach regału. Na nic się to zdało i w marcu wygrzebałam dwie książki Charlotte Link. Lektury tej autorki czyta się szybko i przyjemnie, a dodatkowo niektóre nie są typowymi kryminałami, co zdecydowanie wychodzi na plus.

"Przerwane milczenie"

Leon, Tim i Aleksander to przyjaciele ze szkolnej ławki. Łączy ich przyjaźń i najwyraźniej coś jeszcze. Co roku spędzają wspólnie urlop w uroczej posiadłości Stanbury, która należy do żony Leona, Patricii. Małżeństwo ma dwie dorastające córki. Tim jak zawsze przyjeżdża ze swoją cierpiącą na depresję i wzbudzającą we wszystkich współczucie żoną - Evelyn. Aleksander niedawno się rozwiódł i w tym roku przybywa do Stanbury z nową żoną, Jessicą oraz córką z poprzedniego małżeństwa - Ricardą. Wiem, wiem, brzmi trochę jak telenowela brazylijska.

Atmosfera panująca w wiejskiej sielance jest dosyć napięta, a najlepiej wyczuwa to nowa w towarzystwie Jessica. Szybko zauważa, że cała ta przyjacielskość jest mocno naciągana i najprawdopodobniej stanowi tylko złudzenie. Sytuacja dodatkowo się rozkręca, kiedy w Stanbury pojawia się niejaki Philip Bowen. Nieznajomy twierdzi, że jest krewnym Patricii i że ma prawo do części jej majątku. I kiedy tak poznajemy sobie powoli wszystkich bohaterów wydarza się coś, co zmienia postać rzeczy. Kałuże krwi i sceneria rodem z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Kto wyrżnął przyjaciół? Dlaczego to zrobił? Jaką tajemnicę skrywali Leon, Tim i Aleksander? Odpowiedzi na te pytania postara się znaleźć inteligentna i niezależna pani weterynarz, która przy okazji jest żoną jednego z zamordowanych. W ramach spoilera powiem tylko, że cicha woda brzegi rwie. ;)


"Ciernista róża"

Angielska wyspa Guernsey. W pewnym urokliwym, otoczonym pięknymi różami domu mieszka starsza pani, Beatrice Shaye. Pewnego dnia na wyspę przyjeżdża Niemka, Karin Palmer. To zagubiona, szara kobieta, cierpiąca na paraliżujące ataki paniki. Jej podróż jest ściśle związana z interesami męża, a dosadniej, z niepłaceniem podatków w Niemczech. W wyniku zbiegu okoliczności Karin poznaje Beatrice. Starsza kobieta odnajduje w kobiecie powierniczkę i zaczyna się dzielić historią swojego życia.

Poznajemy życie małej dziewczynki, uwikłanej w zupełnie niezależne od niej wydarzenia z czasów II wojny światowej. Dowiadujemy się, że Beatrice nie jest jedynym mieszkańcem pięknego domu, a jej życie kryje wiele tajemnic i wcale nie jest usłane różami, których hodowlą zajmowała się przez większość zawodowego życia. W wyniku zajęcia wyspy przez Niemców, Beatrice zostaje rozdzielona z kochającymi rodzicami. Od tej chwili musi radzić sobie sama. Ona i piękny dom, do którego wkrótce zawita wróg. Jak potoczą się losy Beatrice? Sami się przekonajcie. Książka bardziej w klimacie sensacyjnym, wątek kryminalny jest w zasadzie ograniczony do minimum, ale nie burzy to w żaden sposób całości. Jeżeli szukacie 600-stronicowej lektury, która zawiera wątki historyczne i nutkę kryminału, a którą połkniecie w max dwa dni, to ta pozycja jest dla was!

środa, 1 kwietnia 2015

Miniseriale, część druga

Od dawna zabierałam się za ten post, ale lekko nie było. Nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu, rok 2014 najzwyczajniej w świecie rozczarował mnie pod względem miniseriali. W związku z powyższym, nie przedstawię stricte miniseriali roku 2014, ale kilka tych, które w przeciągu ostatniego roku obejrzałam i uznałam za warte polecenia. Dla przypomnienia - część pierwsza, w której przedstawiłam "The fall" oraz "Broadchurch" - oba seriale doczekały się kontynuacji. W "The fall" wyszło to zdecydowanie lepiej.


1. "Black mirror", Channel4, 3 odcinki, 2011
Trzy historie, których się nie spodziewasz. Trzy postapokaliptyczne wizje świata. Trzy konsekwencje rozwiniętej cywilizacji. Każda historia zostaje osadzona gdzieś w przyszłości. Futuryzm pełną gębą, ale nie martwcie się, niewiele tam SF, chodzi bardziej o nową otoczkę dla dobrze nam już znanych problemów ludzkiej egzystencji. 

Transgresja (moje prześmiewczo ulubione słowo) sztuki i moralności, życiowe dylematy, ślepe podążanie za bezwartościowymi ideałami, bezrefleksyjne podporządkowanie się zmyślonym autorytetom, życie w utartych schematach - to tylko niektóre z tematów podjętych w serialu. "Black Mirror" to taki twór, po którego obejrzeniu czujesz się, jak byś dostał obuchem w łeb. Zaczynasz się nerwowo zastanawiać nad swoim życiem. Gdzie jestem i dokąd zmierzam? Czy moje życie zawsze tak będzie wyglądało? Praca, przelew, wydaj. Gromadź i bądź szczęśliwy. Nie wyróżniaj się, nie myśl za wiele, nie przekraczaj granic systemu. Serial ma jeszcze dwa sezony.


2. "Olive Kitteridge", HBO, 4 odcinki, 2014
Crosby to malutkie miasteczko położone w Nowej Anglii. Tutaj żyje nasza tytułowa bohaterka. Jest nauczycielką matematyki w szkole średniej. Ma męża, Henrego, który jest właścicielem lokalnej apteki oraz syna w wieku szkolnym, Christophera. Olive jest osobą ciężką, kierującą się w życiu sztywno wyznaczonymi zasadami moralnymi. Jest chłodna i unika emocjonalnych uniesień. Mam wrażenie, że za twardą otoczką bohaterki kryje się jednak dobre serce i wrażliwość. Serial opowiada o wydarzeniach w życiu Olive na przestrzeni 25 lat. Małe miasteczko skrywa swoje tajemnice, przyzwyczajenia, tradycje, a my, widzowie, poznajemy je z perspektywy tytułowej bohaterki. 

Mało tu radości, więcej smutku i problemów ludzkiej egzystencji. Gdzieniegdzie pojawia się cięty humor, który stanowi raczej śmiech przez łzy. Frances McDormand świetnie pasuje do roli chłodnej, nieco apodyktycznej kobiety w średnim wieku, której relacje z otoczeniem są zawiłe, ale zarazem bardzo prawdziwe. Dzięki temu postać Olive Kitteridge staje się nam bardzo bliska. 


3. "Great expectations", BBC, 3 odcinki, 2011
Serial na podstawie powieści Karola Dickensa. Opowieść o dojrzewaniu, emocjonalnym rozwoju człowieka, zmianach światopoglądowych, wyznawanym systemie wartości i innych, młodzieńczych problemach. Wcale nie obejrzałam go ze względu na Scully. ;)

Głównym bohaterem jest Pip Pirrip. Wychowuje go starsza siostra z mężem, kowalem o imieniu Joe. Pewnego dnia Pip spotyka na swojej drodze zbiegłego więźnia. Przestępca prosi go o pomoc. W zasadzie ciężko nazwać to prośbą, niemniej chłopiec postanowił ukraść z domu kilka rzeczy i dostarczyć je zbiegowi. Jakiś czas później uciekinier zostaje złapany. Gdy Pip dorasta, rozpoczyna pracę przy boku Joe. Jest nieszczęśliwie zakochanym młodzieńcem, któremu brakuje pomysłu na siebie. Jego wybranką jest Estella, którą wychowuje niestabilna emocjonalnie stara panna Havisham (Scully!). Życie Pipa zmienia się, kiedy pewnego dnia otrzymuje od nieznanego darczyńcy ogromną sumę pieniędzy. Kim jest jego sponsor i jak potoczą się losy Pipa? Polecam obejrzeć. :)

wtorek, 31 marca 2015

Sztuka współczesna na propsie

Niesamowicie rzadko spotykam się z dobrym słowem na temat sztuki współczesnej. W znacznej większości najnowsze twory artystyczne spotykają się z zalewem hejtu. Często zastanawiam się nad powodem takiej a nie innej reakcji. Jestem człowiekiem myślącym krytycznie. Zadaję pytania i wyciągam wnioski. Wiem, kiedy mi się coś podoba, a kiedy uznaję coś za chłam i hochsztaplerstwo.

Wydaje mi się, że wyrażenie sądu w stylu "To jest jakiś żart" jest najłatwiejszym rozwiązaniem. Ciężej jest się zastanowić, przeanalizować, pomyśleć nad możliwymi rozwiązaniami i interpretacjami. Już Malewicz spotykał się z hejtem, więc wyobraźcie sobie, co dzieje się obecnie na naszym poletku sztuki. A trudne słowa, np. suprematyzm, nie ułatwiają niczego.

Jako filozof, zacznę od pytań. Co nazywamy dziełem sztuki? Jakie wyznaczamy kryteria? Kim jest artysta? Kto nadał mu tę etykietkę? Czy sztuka w dzisiejszych czasach ma jeszcze sens? A może wyczerpała się już dawno i powinniśmy zostawić ją w świętym spokoju? Dlaczego artyści uzurpują sobie prawo do żądania czegokolwiek od państwa/społeczeństwa (ubezpieczenie, emerytury, takie tam...)?

To pytania, które narzucają nam dość negatywne nastawienie do rozważań nad sztuką współczesną. A może by tak zmienić kierunek i zacząć od podstaw? Jakie są fundamenty sztuki współczesnej? Kim jest dzisiejszy odbiorca sztuki?

Awangarda. Mówi wam to coś? I nie mam na myśli kina i kawiarni. Avant garde - straż przednia. Znaczy to mniej więcej tyle, że w XX wieku artyści postanowili rzucić w cholerę dotychczasowe trendy i style i tym samym naznaczyć się mianem małych bogów. Tak, macie rację, jest w moich słowach nutka sarkazmu. Sarkazm wynika z przeświadczenia artystów, że od tej (awangardowej) chwili, będą oni wyznaczać rytm reszcie społeczeństwa. Skierują tępy lud na odpowiednie idee, pokażą im co, jak i z czym. Z tej jakże pięknej idei narodziło się mnóstwo -izmów. Konstruktywizm, kubizm, futuryzm, fowizm, ekspresjonizm, surrealizm, dadaizm, a obok nich coś, co ma znaczenie dla dalszych twórczych poczynań - sztuka konceptualna.

Kojarzycie pisuar okrzyknięty dziełem sztuki? To Fontanna Marcela Duchampa, sztandarowy przykład sztuki konceptualnej. Oczywiście, moglibyśmy to uznać za dowcip. Tylko że w sztuce konceptualnej nie liczy się efekt końcowy, produkt, dzieło, tylko sam proces twórczy, idea, pomysł. Inny zarzut wobec tego typu poczynań - nie potrafią, nie mają nic innego do zaproponowania, robią debili z odbiorców sztuki. To na dowód, że potrafią, zaprezentuję inną pracę autora pisuaru.


Sztuka przestała pełnić funkcję ozdobników, a zaczęła pokazywać świat jakim jest. Artysta przestał być rzemieślnikiem, stał się komentatorem otaczającej go, nie zawsze miłej i pięknej, rzeczywistości. Temat sztuki konceptualnej może się ciągnąć w nieskończoność. Chciałam wam tylko przybliżyć zjawisko, które przyczyniło się do obecnego położenia i postrzegania sztuki współczesnej.

Kolejny zarzut - "co autor miał na myśli?", czyli dlaczego musimy tłumaczyć i wyjaśniać dzieła sztuki? Uważam to za dość głupi zarzut, bo tak naprawdę, żeby zrozumieć cokolwiek, musimy mieć jakieś tło. Fundamenty, proszę was. Tu raczej wyłazi na wierzch inny problem - nasze lenistwo. Nie chce nam się przygotowywać, wychodzimy z założenia, że kultura to taka rzecz, która zrobi nam dobrze na zawołanie. Nie ma niczego na zawołanie. W dzisiejszych czasach nawet w mordę ciężko dostać za darmo.

Druga możliwość - dlaczego perwersyjnie zakładamy, że musimy wszystko kończyć i zamykać? Umberto Eco wymyślił fajną rzecz - dzieło otwarte. To koncepcja, która w pewien sposób łamie tradycyjny model procesu artysta-odbiorca, opisywanego i zagłębianego niejednokrotnie przez estetykę filozoficzną czy historię sztuki. Odrzućmy na bok wyuczone korelaty sztuki. Inspiracja, idea, wartości, artysta, proces, dzieło, wartości, interpretacja, odbiorca. Chrzanić to. Mamy oto przed sobą twór, który daje nam możliwości. Jakie one będą, zależy tylko od nas samych. Spodoba ci się, skojarzy z pozytywnymi emocjami, łąką i śpiewem ptaków - świetnie. Nie spodoba, uznasz to za brak pomysłu, kunsztu, skila, uważasz, że zrobiłbyś lepiej - świetnie, zrób.

Gdy następnym razem (a może za pierwszym razem) przekroczycie próg muzeum czy galerii, nie oczekujcie zbyt wiele. Dajcie sobie odpocząć, pozwólcie dojść do głosu waszym naturalnym i niewymuszonym instynktom. Sztuka, która zmusza do myślenia, to wartościowa sztuka. Jeżeli wyniesiecie ze sobą refleksję, radość, złość, zażenowanie, to wszystko z wami w porządku.