wtorek, 25 sierpnia 2015

Polski rynek pracy.

Mam pracę, którą uwielbiam. Dobrze się tu czuję, wiem, że mogę się rozwijać, wychodzić z inicjatywą. Oczywiście, aspekt, który czasem przysłania mi te wszystkie wspaniałości, to zarobki. Umówmy się, praca w kulturze nie jest dobrze płatną pracą. W zasadzie traktowana jest raczej jako misja niż praca per se, więc wszelkie żale na zarobki spotykają się z głośnym i wyraźnym hejtem. Małopolska zmobilizowała się do działania i powstała akcja Dziady Kultury. Co mnie tak zafascynowało na polskim rynku pracy, że stwierdziłam, że o tym napiszę? 

Ano trafiłam na ogłoszenie. Praca w kulturze. Dokładniej w Gminnym Ośrodku Kultury. Szukają animatora, czyli człowieka od tańca i różańca. Praca na zastępstwo, głównie popołudnia i weekendy, zajęcia z oseskami, dziećmi i dorosłymi, obsługa imprez, wernisaży i innych gminnych atrakcji. Wymagania: wykształcenie wyższe (kierunkowe), dyspozycyjność, doświadczenie, rzetelność, umiejętności interpersonalne, umiejętności pedagogiczne, plastyczne i rękodzielnicze (przy których znajdziemy wzmiankę, że doświadczenie w ceramice na propsie), niekaralność, brak chorób uniemożliwiających pracę na w/w stanowisku, zaangażowanie, samodzielność, chęć uczenia się, prawko i... własny samochód.

No i dobra. Jest fajnie. Dużo do zrobienia. Nie wiem, jak wy, ale ja, kiedy trafiam na ogłoszenia o pracę, to zawsze porównuję sobie "na oko" kategorie "wymagamy" i "oferujemy". I powiem wam, że w przypadku, kiedy "oferujemy" stanowi objętościowo 1/4 "wymagamy", to nie wróży to niczego dobrego.

Już nie będę wnikać, czy w tej konkretnej ofercie szukają jelenia. Chodzi mi o ogólną tendencję wśród tzw. rekruterów. Po pierwsze, nie potrafisz pisać poprawnie, daj komuś innemu, żeby napisał. Po drugie, kandydata chcesz prześwietlić rentgenem, ale o firmie nie piszesz - dajesz znać, że coś ukrywasz. Zazwyczaj coś niefajnego. Po trzecie, główną funkcją pracy są zarobki. Szok, co nie? Po czwarte, "ciekawą i nietuzinkową przygodą" człowiek się nie naje i nie opłaci rachunków. Po piąte, pisanie listów motywacyjnych na niektóre stanowiska jest poniżaniem człowieka.

Polskie oferty najzwyczajniej w świecie wkurwiają mnie stosunkiem do zarobków. Raczej nie podają ich w samym ogłoszeniu, co też jest do bani, no chyba, że wracamy do "po drugie". W krainie mlekiem i miodem płynącej, zwanej powszechnie w Polsce "zagranicą", zarobki podaje się w skali roku. Można? No i jeszcze jedno zarobkowe gówno, które powinno być napiętnowane, a nie jest, bo jest na porządku dziennym. Magiczne pytanie - Ile chciałby/chciałaby pan/pani zarabiać? W eufemistycznej wersji - Jakie zarobki satysfakcjonowałyby pana/panią? To pytanie jest jawnym robieniem z kandydata debila. Oczywiście, co sprytniejszy walnie najpierw pytaniem o zarobki poprzednika/współpracowników, na które niekoniecznie uzyska odpowiedź. Chodzi o jedno, dalej tkwimy w ściśle tajnych informacjach.

Chcesz być szanowany, szanuj innych.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Bieżące kontrowersje na fejsie

Jak wiadomo, fejs jest miejscem, gdzie wszystko się może zdarzyć. Potopy informacji, plotek, sensacji. Wszystko wypłynie, zaraz wszyscy się dowiedzą, udostępnią i hejt pójdzie w świat. Czasami przyglądam się dyskusjom, które wybuchają pod "kontrowersyjnymi" postami. Robię to zazwyczaj wtedy, kiedy mi się strasznie nudzi. Od zawsze wiedziałam, że głupota szkodzi społeczeństwu, nie wiedziałam tylko, że to zjawisko występuje na tak wielką skalę. Oczywiście, da się zauważyć, że część komentujących czyta jedynie nagłówki, po czym dynamicznie przystępuje do wylewania gorzkich żali. Sensacje z dzisiaj:

1. Plac zabaw w centrum handlowym w Piotrkowie Trybunalskim - odmówiono wejścia dziecku z Zespołem Downa.

Czytasz i myślisz sobie "Boże, XXI wiek, dlaczego Polacy są takimi burakami...". Nawet ja tak pomyślałam, mimo mojej fobii wobec ludzi dotkniętych tą chorobą. Ja po prostu się ich boję, paraliżują mnie, bo nie wiem, co zaraz zrobią. Nie, nie trącam ich kijem. Sytuacja wydała mi się dosyć absurdalna, więc starałam się znaleźć więcej informacji. No i znalazłam, że owszem, odmówiono wstępu dziecku z Zespołem Downa, ale w opcji bez opiekuna. I w tym akurat nie widzę nic strasznego, uważam, że dzieci z różnymi problemami zdrowotnymi, bez względu na to, jakie by one nie były, dla własnego i innych bezpieczeństwa, powinny być pod stałą opieką.

2. Zdjęcie cesarskiego cięcia. A dokładniej noworodka leżącego na łonie matki i widoczna blizna po CC.

Całe oburzenie przypomina mi batalię o publiczne karmienie piersią. W grę wchodzi kontekst, który najwyraźniej dla części społeczeństwa jest nie do ogarnięcia. Pierś w reklamie wiertarki jest fajna, podobnie jak na okładce płyty, albo ładnie wyeksponowana w głębszym dekolcie. Pierś karmiąca nie jest fajna. Cóż, to przykre, że naturalna funkcja piersi jest cięższa do zaakceptowania od funkcji marketingowej, która jawnie reifikuje właścicielkę tych piersi. I nie chcę wdawać się w dyskusje o miejsca przyjazne mamie karmiącej lub ich brak, możliwość zakrycia się, potrzeby fizjologiczne itd. Wracając do zdjęcia - logika ludzi czasami mnie poraża. Bo ja nie wpadłabym na to, żeby poród, dawanie życia, cud narodzin, jak zwał, tak zwał, porównywać do miesiączki, ejakulacji czy defekacji. Najwidoczniej mam chujową wyobraźnię i cierpię na brak kreatywności.

Ponadto:

Poseł zbulwersowany, że "Gwiezdne Wojny" Polacy obejrzą znacznie później niż cała reszta świata.

Jakiś facet pisze do Volvo, że idzie w sobotę na paintballa, a jak pytają go, czy to pytanie na pewno miało być do nich, odpisuje, że owszem, oni wiecznie wysyłają mu info o tym, co w firmie, więc on też postanowił się z nimi podzielić swoim życiem.

Mam nadzieję, że więcej nie będę się już tak nudzić i nie będę już pisać takich bzdur. Amen.

środa, 12 sierpnia 2015

True Detective, sezon 2 - o co chodzi? [UWAGA! Spoilery]

Pewnie sporo oglądających kontynuację wspaniałego, pierwszego sezonu zadaje sobie to pytanie. Nic dziwnego, też sobie je zadawałam. I wbrew burzliwej dyskusji na fb, wcale nie uważam, że to wina widzów. Po prostu scenarzyści dali dupy. Akcja była tak rozwalona, że nie sposób było tego sensownie ogarnąć. Oczywiście, finał jest najlepszy, co moim zdaniem wynika tylko i wyłącznie z tego, że twórcy kapnęli się, że "O kurczę, został nam ostatni odcinek, teraz musimy wszystko tam upchnąć!". I upchnęli.

Finał obejrzałam przedwczoraj. Musiałam trochę nad nim pomyśleć i trochę go przetrawić. I znowu wkurzam się na siebie, że ciągnie mnie do tych kolejnych sezonów jak muchy do wszelkich smrodów. Tak, drugi sezon True Detective jest smrodem. Podobnie jak ostatnie sezony AHS czy Hannibala.

W wielkim skrócie sezon drugi ma wyjaśnić tajemniczą śmierć Bena Caspere, city-plannera miasta Vinci (stan Kalifornia). Kto go zabił, dlaczego, i czy za jego śmiercią kryje się jakaś grubsza akcja? Na te i inne pytania ma nam odpowiedzieć "przeklęta" trójka przedstawicieli prawa - Velcoro/Farrell, który jest życiowym nieudacznikiem, alkoholikiem i generalnie człowiekiem, który swoje życie sprowadził do zemsty na człowieku, który skrzywdził jego żonę, Bezzerides/McAdams, której siostra jest dziwką, ojciec guru sekty,  a ona sama jako dziewczynka została porwana przez innego ziomka w sekcie, czym z jednej strony się brzydzi, a z drugiej całkiem jej się to podobało, w związku z czym jest naznaczona przesraną egzystencją, no i Woodrugh/Kitsch, który jest kryptogejem i męczą go koszmary z Iraku. Brzmi fantastycznie, prawda?

Są niebieskie diamenty, są przekręty z ziemią, są nielegalne orgie, a w tym wszystkim gęsto taplają się przedstawiciele miasta, policji itp. W wyniku zamieszania z niebieskimi diamentami, pewna para zostaje poddana egzekucji. Para miała dwójkę dzieci, Lena i Laurę. Osierocone rodzeństwo nie miało łatwego życia, Leonard utknął w domu dziecka, zaś Laura po kilku przejściach adopcyjnych, w wieku 16 lat trafiła na ulicę, gdzie parała się najstarszym zawodem świata. I tak to Laura w swoim "prostytucyjnym" światku pewnego razu zostaje przedstawiona Chessani i Caspere, w którym rozpoznaje mordercę swoich rodziców.


Len znajduje siostrę w apartamencie Caspere i postanawia ciut go potorturować, żeby wyciągnąć z niego informacje o miejscu ukrycia niebieskich diamentów. A że ciut za bardzo go ponosi, to Caspere umiera. Za mało telenoweli brazylijskiej? Proszę bardzo, mówisz, masz - okazuje się, że matka rodzeństwa była bliską przyjaciółką Caspere i tak mocno się z nim zaprzyjaźniła, że aż został biologicznym ojcem jej dzieci. Tak, Ben był tatkiem Laury i Lena.

A co z naszą wspaniałą trójką? Kolejna odsłona telenoweli brazylijskiej, Woodrugh ma dziecko w drodze, ale ginie, Bezzerides kocha Velcoro i ucieka do Wenezueli, gdzie ma dotrzeć również Velcoro, ale niestety, nie udaje mu się. W ostatniej scenie widzimy, jak w Wenezueli Bezzerides przekazuje jakiemuś dziennikarzowi dowody przekrętów, a potem bierze na ręce syna (tak, to owoc miłości Bezzerides-Velcoro) i wraz z żoną Franka (typka od ciemnych interesów, z którym współpracował Velcoro) i jej ochroniarzem uciekają.

W całym sezonie najbardziej podobał mi się mafiozo Semyon/Vaughn. Jego ostatnia scena, mimo że uważam, że w zasadzie pojawia się w finale totalnie z dupy, robi wrażenie. Pustynny klimacik, żar, krew i sępy - strzał w 10! Najmniej podobał mi się Velcoro/Farrell, ale to raczej wynika z mojej ogólnej niechęci do tego aktora.

Reasumując, może historia nie byłaby takim smrodem, gdyby nie fakt, że jest to drugi sezon True Detective, a kto oglądał sezon pierwszy, ten wie, że to było serialowe arcydzieło. No cóż, pierwszym sezonem postawili poprzeczkę tak wysoko, że teraz bez względu na to, jak bardzo by się gimnastykowali, nie zdołają jej już przeskoczyć.

środa, 5 sierpnia 2015

Urlopowe czytanki

Na początku roku pisałam o styczniowym book haulu, gdzie z ogromnym optymizmem wspomniałam, że zaraz te wszystkie książki przeczytam i będzie super. Życie chciało inaczej. W ostateczności Beksińskich pożyczyłam koleżance, do Zimowej opowieści zabierałam się przynajmniej z 5 razy, aż w końcu obejrzałam ekranizację i zupełnie przeszła mi ochota na czytanie... Koniec jest moim początkiem dalej mnie zachwyca i przyciąga, ale postanowiłam, że przeczytam ją w końcówko-jesiennej, listopadowej aurze, kiedy mam urodziny i wypada zrobić jakiś rachunek sumienia i zastanowić się nad swoim dotychczasowym życiem i perspektywami lub ich brakiem na przyszłość. 

W ostatnim tygodniu lipca miałam długo przeze mnie wyczekiwany urlop. Pogoda w kratkę, raz słońce, raz deszcz. Mimo postanowienia, że codziennie, bez względu na pogodę, będę pływać, zdarzyło się to chyba raz (+ 2x próba zakończona wejściem do kolan). Zazwyczaj nie wybrzydzam, bo bardzo lubię pływać, więc jak postanawiam, to idę i w dupie mam temperaturę wody, ale tym razem jakoś tak mi się odechciało, więc...

Skończyłam Intrygę małżeńską Eugenidesa. Lubię jego książki. I ta mnie nie zawiodła, ale ja właściwie nie o tym. Czytacie to, co znajduje się na odwrocie książki? Bo ja, po raz kolejny zresztą, zauważyłam, że strasznie denerwują mnie te kłamliwe okładkowe teasery. 

Opowieść o dojrzewaniu i miłości ukrytej między uliczkami amerykańskiego kampusu a stronami książek. To właśnie literatura prowadzi bohaterów i towarzyszy im w ważnych momentach życia.


Brzmi żałośnie, nieprawdaż? Uliczki amerykańskiego kampusu okazały się głównie balansowaniem między różnymi domami, Indiami, Paryżami, laboratoriami a szpitalami psychiatrycznymi, a nazywanie ludzi kończących studia "dojrzewającymi" jest istotnym nadużyciem. Jasne, są młodzi, szukają siebie, swojego miejsca, powołania, przeznaczenia. Teraz tak sobie myślę, że może czepiam się "dojrzewania", bo kojarzy mi się z niekontrolowaną erekcją, pryszczami i pierwszymi włosami pod pachami. A może zawzięcie chcę pokazać, że wcale nie czytam literatury dla nastolatków. Po kilku (w zasadzie to chyba wszystkich) lekturach Eugenidesa mogę z całą pewnością stwierdzić, że pisze o ludziach wrażliwych, trochę zagubionych, kierujących się w życiu wyższymi wartościami. Fajnie raz na jakiś czas sobie przypomnieć, że w życiu może jednak jest jakiś sens.

Wracając do durnych teaserów. Pewnie nie zwróciłabym na to szczególnej uwagi, gdyby nie fakt, że Pan S. notorycznie nabija się z czytanych przeze mnie książek, właśnie ze względu na te krótkie, znajdujące się na odwrocie wprowadzenia w akcję. Kończę teraz drugą (ze styczniowego haulu) książkę - Mroczny Zakątek, no i wszystko byłoby świetnie, bo się fajnie, miło i szybko czyta, gdyby nie fakt, że w teaserze upchnęli jakieś satanistyczne wątki... Podobnie jak w przypadku jednej z książek Charlotte Link, gdzie na odwrocie napisali o serii morderstw, a w całej książce zginęła jedna staruszka, uważam, że te skrótowe złote myśli piszą osoby, które w życiu tych książek nie przeczytały. Tyle z mojego żalu i hejtu.


Jak tylko skończę Mroczny zakątek, zabieram się za ekranizację, w której główną bohaterkę, Libby Day, gra Charlize Theron. No i ciekawa jestem, kogo obsadzili w roli Diondry, bo to tak absurdalne imię, że nie mam najmniejszego wyobrażenia o tym, jak ta dziewczyna mogłaby wyglądać.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

10 powodów, dla których kocham Planetę małp

Ludzie często zadają mi to pytanie, bo najwyraźniej wydaje im się dosyć osobliwe lub nawet absurdalne, że potrafię sobie zorganizować weekendowy maraton Planety małp. Moje pierwsze wspomnienia o tej wyjątkowej produkcji pochodzą z dzieciństwa, kiedy oglądałam je z zapartym tchem razem z tatą. Postanowiłam nie rozpisywać się, tylko od razu przedstawić 10 powodów, dla których kocham Planetę małp. :)

10. Sceneria saj-faj



9. Caesar



8. Inteligencja



7. Klasy społeczne



6. Pogarda dla ludzi


5. Małpy w ubraniu



4. Niemowy



3. Siła religii



2. Klatki, łańcuchy i inne gadżety typu sado maso



1. Charakteryzacja




Obejrzałam:
Planet of the Apes (1968)
Beneath the Planet of the Apes (1970)
Escape from the Planet of the Apes (1971)
Conquest of the Planet of the Apes (1972)
Battle for the Planet of the Apes (1973)
+
Rise of the Planet of the Apes (2011)
Dawn of the Planet of the Apes (2014)
Czekam na kolejną część (o ile dobrze pamiętam, zaplanowaną na 2016). Wersję Burtona odpuściłam (mimo mojej ogromnej miłości do Burtona) i nie mam zamiaru jej oglądać.