Chciałabym żyć w Polsce końca XIX wieku. Oczywiście, najlepiej w Krakowie. Olać warmińsko-mazurskie lasy i jeziora. Taka myśl naszła mnie po lekturze Tajemnicy domu Helclów. Już kiedyś przyznawałam się, że jestem ignorantką polskiej literatury, którą czytuję rzadko, za co jest mi strasznie wstyd. Niemniej pierwszy raz w tym roku sięgnęłam po książkę polskiego autora, w zasadzie autorów, bo za "tajemniczym" nazwiskiem Maryli Szymiczkowej kryje się duet, w dodatku męski - Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Napisałam "tajemniczym", bo na odwrocie książki są zdjęcia i nazwiska prawdziwych autorów, więc po to te cyrki z Szymiczkową... Trzeba już było trwać przy tajemnicy, byłoby pyszniej.
Początkowo książka wydawała się ciężka, głównie z powodu użytego w niej dosyć specyficznego języka polskiego - ciut przestarzałego, bardzo wyrafinowanego, wymagającego zerknięcia czasem do księgi tajemnej i nieznanej części współczesnego społeczeństwa - słownika języka polskiego. Po przeczytaniu uznałam to za atut, przy okazji zaczęłam ubolewać nad miałkością języka polskiego, jakim posługujemy się obecnie.
Źródło: znak.com.pl
Tajemnica domu Helclów opowiada o małżeństwie Zofii i Ignacego Szczupaczyńskich (kocham to nazwisko...) Profesorowa trochę się nudzi, więc gdy w znanym domu opieki ginie jedna z pensjonariuszek, Szczupaczyńska wyczuwa fantastyczną okazję do popisania się swoimi detektywistycznymi umiejętnościami. I tak zaczyna się śledztwo.
Spotkałam się niejednokrotnie z opinią, że z tej książki wręcz bije wdzięk klasycznego kryminału. Nie zgadzam się. Dlaczego? Ponieważ wątek kryminalny gra zdecydowanie drugoplanową rolę. Rolę główną zaś odgrywają śmietanka towarzyska i panorama Krakowa z końcówki XIX wieku. Hrabiny, profesorowe, siostry, piękne uliczki, służące, choroby, teatr, najnowsza zdobycz technologii - telefon, wino na cholerę, pety w prosektorium, no i Matejko... I ja nie mam nic przeciwko.
No, może trochę jednak mam. Skoro autorzy już uparli się na kryminał, to mogli trochę bardziej zaangażować czytelnika w rozwiązywanie zagadki. A tu klasyczne pomieszanie z poplątaniem i to na ostatnich stronach. Coś w stylu: 67 lat temu dziadek biegł ulicą za babcią, ale jakiś młodzieniec sobie z niego zażartował i podstawił mu nogę, przez co babcia uciekła, a dziadek już nigdy jej nie spotkał. Odtąd żył tylko i wyłącznie wizją zemsty na młodzieńcu, który teraz, już jako dostojny, lekko zasiwiały mężczyzna, zajmując ważne stanowisko, wreszcie jest na widelcu.
Książkę polecam, cudowny pastisz, w sam raz na podróż pociągiem relacji Olsztyn - Sopot.