czwartek, 25 lutego 2016

Tajemnica Domu Helclów - polska zbrodnia w stylu retro

Chciałabym żyć w Polsce końca XIX wieku. Oczywiście, najlepiej w Krakowie. Olać warmińsko-mazurskie lasy i jeziora. Taka myśl naszła mnie po lekturze Tajemnicy domu Helclów. Już kiedyś przyznawałam się, że jestem ignorantką polskiej literatury, którą czytuję rzadko, za co jest mi strasznie wstyd. Niemniej pierwszy raz w tym roku sięgnęłam po książkę polskiego autora, w zasadzie autorów, bo za "tajemniczym" nazwiskiem Maryli Szymiczkowej kryje się duet, w dodatku męski - Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Napisałam "tajemniczym", bo na odwrocie książki są zdjęcia i nazwiska prawdziwych autorów, więc po to te cyrki z Szymiczkową... Trzeba już było trwać przy tajemnicy, byłoby pyszniej.

Początkowo książka wydawała się ciężka, głównie z powodu użytego w niej dosyć specyficznego języka polskiego - ciut przestarzałego, bardzo wyrafinowanego, wymagającego zerknięcia czasem do księgi tajemnej i nieznanej części współczesnego społeczeństwa - słownika języka polskiego. Po przeczytaniu uznałam to za atut, przy okazji zaczęłam ubolewać nad miałkością języka polskiego, jakim posługujemy się obecnie.

                                    Źródło: znak.com.pl

Tajemnica domu Helclów opowiada o małżeństwie Zofii i Ignacego Szczupaczyńskich (kocham to nazwisko...) Profesorowa trochę się nudzi, więc gdy w znanym domu opieki ginie jedna z pensjonariuszek, Szczupaczyńska wyczuwa fantastyczną okazję do popisania się swoimi detektywistycznymi umiejętnościami. I tak zaczyna się śledztwo.

Spotkałam się niejednokrotnie z opinią, że z tej książki wręcz bije wdzięk klasycznego kryminału. Nie zgadzam się. Dlaczego? Ponieważ wątek kryminalny gra zdecydowanie drugoplanową rolę. Rolę główną zaś odgrywają śmietanka towarzyska i panorama Krakowa z końcówki XIX wieku. Hrabiny, profesorowe, siostry, piękne uliczki, służące, choroby, teatr, najnowsza zdobycz technologii - telefon, wino na cholerę, pety w prosektorium, no i Matejko... I ja nie mam nic przeciwko. 

No, może trochę jednak mam. Skoro autorzy już uparli się na kryminał, to mogli trochę bardziej zaangażować czytelnika w rozwiązywanie zagadki. A tu klasyczne pomieszanie z poplątaniem i to na ostatnich stronach. Coś w stylu: 67 lat temu dziadek biegł ulicą za babcią, ale jakiś młodzieniec sobie z niego zażartował i podstawił mu nogę, przez co babcia uciekła, a dziadek już nigdy jej nie spotkał. Odtąd żył tylko i wyłącznie wizją zemsty na młodzieńcu, który teraz, już jako dostojny, lekko zasiwiały mężczyzna, zajmując ważne stanowisko, wreszcie jest na widelcu.

Książkę polecam, cudowny pastisz, w sam raz na podróż pociągiem relacji Olsztyn - Sopot.

wtorek, 23 lutego 2016

Making a Murderer - jak z rednecka zrobić bezwzględnego mordercę?

Jakiś czas temu wpadł mi w oko plakat promujący Making a Murderer, miałam zrobić rozeznanie na jego temat, a że w tamtej chwili za bardzo nie miałam czasu, a jestem typem, który jak nie zapisze, to nie zrobi, to i później jakoś wypadło mi to z głowy. Aż tu wczoraj siostra mnie zapytała, czy widziałam. Jako że akurat miałam dobę, którą śmiało mogłam poświęcić na gnicie przed serialem, postanowiłam zmierzyć się z kolejną kryminalną historią.

Making a Murderer to thriller z Netflix Documentary Series. To historia Stevena Averego, mieszkańca hrabstwa Manitowoc w stanie Winconsin USA, który spędził 18 lat za kratkami za przestępstwo, którego nie popełnił. A to dopiero smutny początek jego historii.

Kiedy Steven miał się cieszyć wolnością, zacząć życie od nowa i wywalczyć od hrabstwa bardzo duże odszkodowanie (36 mln!!!), został oskarżony o morderstwo. I tu zaczyna się gra. Czy facet, który przez 18 lat siedział za przestępstwo, którego nie popełnił, chciałby teraz spieprzyć sobie życie? Zdania są podzielone, dowody co najmniej dziwne, a Steven ląduje w więzieniu.

                Via Netflix
 
Za jego ułaskawieniem stawiło się mnóstwo ludzi, sprawa trafiła nawet do samego Baracka Obamy, który, niestety, ale nie posiada jurysdykcji w Manitowoc. Z tego, co udało mi się wygrzebać w odmętach internetu, sprawa jest w toku, a w styczniu bieżącego roku Steven podjął kolejne kroki ku ułaskawieniu, a raczej ponownemu wszczęciu procesu.

Co mnie poruszyło, oburzyło, zadziwiło? Nie licząc działań policji, wszechobecny kretynizm i zacofanie umysłowe prawie wszystkich osób biorących udział w procesach. Z wyjątkiem kilku prawników. Siostrzeniec, który ma ewidentne opóźnienie w rozwoju, a wszyscy (z samym siostrzeńcem włącznie) uważają go po prostu za tępaka, składa obciążające siebie i Stevena zeznania. W trakcie pyta policjantów, o której będzie mógł wyjść, bo chce obejrzeć mecz. Nie wiem, czy coś mogłoby bardziej świadczyć o tym, że ziomek kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, ze właśnie skazuje siebie na dożywocie.

Plusy i minusy Making a Murderer
+ świetna historia (o ile taką historię w ogóle można opatrzyć epitetem 'świetny')
+ rollercoaster u widza (nie powiesz mi, że nie było momentu, kiedy przynajmniej raz zwątpiłeś w niewinność Stevena)
+ staranność wykonania, czyli lata śledzenia sprawy

- tragicznie długie odcinki: 10, każdy trwa mniej więcej godzinę, a po obejrzeniu wszystkich jestem święcie przekonana, ze historię Stevena można by śmiało zmieścić w 3-5 odcinkach

Reasumując - bardzo polecam przebrnąć przez te 10 kolosów. Naprawdę ciekawa historia, daje do myślenia. Że też takie historie w ogóle mają miejsce... Ofkors, w moich zachwytach pozostaję trzeźwo myślącą racjonalistką - nic nie pobije The Jinx, o którym pisałam tutaj.

piątek, 12 lutego 2016

Wielki powrót The X Files

Od dłuższego czasu czekałam. Śledziłam wszystkie newsy, zapowiedzi, wywiady. Bez nastawiania się na to, czy po 9 sezonach The X Files jest w stanie mi coś jeszcze zaproponować. Kocham Muldera i Scully miłością bezwzględną, taką na dobre i złe.

Nowa odsłona serialu to w zasadzie 6-odcinkowy event. Główny wątek, jak zawsze, ale także nowe sprawy. Miło jest znowu zobaczyć te twarze po tylu latach. Nie zabrakło dramatu, ale także niewyjaśnionych zagadek i ironii/żartu, którego stare The X Files także nie unikało.

Nie przekombinowali, Mulder nie zwariował ani nie spoważniał, Scully dalej jest racjonalnym głosem duetu FBI. Wraca kilka wątków z poprzednich serii, jednak bez zadęcia, wszystko ze smakiem i wyczuciem. Nie ma co gadać, to po prostu trzeba obejrzeć. Nowe The X Files to miód na moje serce.

                             Zdjęcie: fox.com

sobota, 30 stycznia 2016

Modus - dlaczego w Szwecji nie ma Boga?

Strasznie chciałabym nauczyć się języka szwedzkiego. Brzmi wspaniale, ma ciekawe akcentowanie, no i posługują się nim specjaliści od kryminału. W Olsztynie nie znalazłam żadnej szkoły, która miałaby ten język w swojej ofercie, nauczanie zdalne/e-learning mnie nie interesuje. Pozostaje mi wzięcie się w garść i uczenie się samej. To dla mnie duże wyzwanie, bo akurat języków, odkąd pamiętam, przyjemniej uczyło mi się w grupie. Jeżeli ktoś z was wie, gdzie tego szwedzkiego mogliby mnie w Olsztynie nauczyć, to bardzo proszę o namiary! :)


Pewnej śnieżnej zimy specjalistka w dziedzinie psychologii i policyjna profilerka Inger Johanne Vik zostaje poproszona o pomoc w śledztwie dotyczącym serii dziwnych morderstw. Wkrótce okazuje się, że nie tylko pani psycholog jest zamieszana w sprawę, ale także jej starsza córka, u której podejrzewa się autyzm. Inger Johanne Vik współpracuje przy śledztwie z detektywem Ingvarem Nymanem i w niedługim czasie, kiedy zostają popełnione kolejne zbrodnie, zauważa, że morderstwa łączy pewien schemat...

Zaczęło się od morderstwa znanej prezenterki kulinarnej, następnie w Wigilię w brutalny sposób zostaje zamordowana biskup Elisabeth Lindgren, kolejna ofiara to młody artysta, znany z odważnych prac, niedawno nominowany do wartościowego stypendium pewnej fundacji... Co łączy ofiary, kim jest morderca i ile osób jeszcze zginie?

Serial składa się z 8 odcinków i śmiało mogę powiedzieć, że to wyższa półka kryminalnych serii. Intryga, bezwzględność, brak tolerancji i przerażający fanatyzm - to wszystko sprawia, że Modus jest bardzo dobrym serialem. Ponadto ogromny plus za piękne szwedzkie krajobrazy i... śnieg.

A dlaczego w Szwecji nie ma Boga? Bo Boga nie ma wszędzie tam, gdzie nie dominują religijne wartości, a społeczeństwo szanuje swoją świeckość.

wtorek, 8 grudnia 2015

Pakt - kiedy kałuża pragnie być oceanem.

Tytuł oddaje moje uczucia względem nowego, wypuszczonego przez HBO serialu. Nie powiem, początkowo skusili mnie do tego stopnia, że postanowiłam poświęcić wpisanie swojego numeru telefonu, tylko po to, by móc obejrzeć kolejny odcinek Paktu.

                                Zdjęcie: HBO

Po co? Nie wiem, bo ciągle, w dużej mierze na siłę, chcę dawać szansę polskiemu rynkowi seriali. No i ta moja chora miłość do miniseriali kryminalnych. Co z tego miałam? Oczywiście, telefon od przemiłej Pani, która chciała mi wepchnąć internetowe HBO. Za 7 zł miesięcznie. Uważam, że to uczciwa cena i, z pewnością, mogłabym od ręki wyrazić zgodę, gdyby nie fakt, że oferta, którą dokładnie sobie przejrzałam podczas 7 dni w gratisie, była żałosna. Pani próbowała ratować sytuację - propsy - przypominając mi, że w pakiecie będę miała dostępne takie seriale jak Rodzina Soprano lub "nowy polski serial" (!!!) Wataha. Cóż, jako że jestem raczej miłym człowiekiem, starałam się Pani nie wyśmiewać, tylko grzecznie uświadomić, że Wataha nowym serialem nie jest i już go zresztą widziałam, także jeżeli chce mnie przekonać wymieniając mi odgrzewane kotlety, to ja naprawdę podziękuję.

Wróćmy jednak do tego cudu nad Wisłą, zwanego Paktem. Żeby było sprawniej, podzielę swoje refleksje na plusy i minusy (w końcu to 300 minut z mojego życia).

+ Obsada. Po części jest spoko, mimo że Dorociński (Grodecki) zazwyczaj gra super pustego przystojniaka, widać, że dobrze odnajduje się także w odrobinę trudniejszych rolach. Cielecka (Grodecka) - świetna w rolach chłodnych elegantek. Woronowicz (Skalski) - ten człowiek ma twarz klasycznego cebulaka (przepraszam, jeśli kogoś tym uraziłam), więc rola polityka to rola szyta na miarę.

- Obsada. W części ujemnej widzę Nieradkiewicz (Weronika z CBŚ) - kobieto, bój się boga, bo ta twoja efemeryczność ucieka w otchłań sztucznej sztywności (nie powiem czego, ale chodzi o efekt cudownych środków reklamowanych w godzinach wieczornych). Nie mówiąc już o super mocy walenia w klawiaturę czy kontrolowania monitoringów całego świata. Pani Dąbrowska (Monika, dziennikarka) - zupełnie zbędna postać.

+/- Ogólna estetyka serialu. Niby OK, ale na kilometr śmierdzi "zachodem". Muszę obejrzeć norweską wersję dla porównania.

+ Akcja. Widz się nie nudzi, ciągle coś się dzieje, nie wszystko jest podane na tacy, więc mamy ochotę szukać rozwiązania, czyt. myśleć.

- Rozwiązanie zagadki. Najpierw nam machają cukierkiem przed nosem, a potem go zabierają. Niezbyt ładnie. W sumie, można by pomyśleć, że zabrakło im pomysłu na zakończenie.

- Wątek religijny. Tani chwyt.

Podsumowując - kiedy kałuża pragnie być oceanem, nie wynika z tego nic dobrego. Polska produkcjo, więcej odwagi, luzu i wiary w swoje możliwości. Nie potrzeba nam powielania schematów, ujęć, postaci, a nawet ścieżki dźwiękowej. Potrzeba nam naszych pomysłów na dobry kryminał i thriller i jeszcze bardziej naszych pomysłów na ich oryginalną realizację.

niedziela, 15 listopada 2015

Listopad z BBC

Listopad włazi do miast, jak śpiewał jeden z niezbyt przeze mnie lubianych polskich zespołów. A wraz z nim do listopadowego miasta włazi BBC drama. Nawinęły mi się dwa seriale, jeden już skończyłam, na drugim jestem w trakcie. Jeden bardziej wymagający, drugi ot taki na raz.

From Darkness, BBC, 2015, 4 odcinki
Poznajemy historię Claire Church, kobiety, która przed 13 laty pożegnała się z pracą policjantki i uciekła w najdalszy zakątek o możliwie najmniejszym zagęszczeniu ludnością. Tam układa sobie życie na nowo, a przynajmniej próbuje to robić. U boku ukochanego mężczyzny i jego nastoletniej córki wydaje się być szczęśliwa. Nic nie wskazuje na to, że demony przeszłości wciąż wiszą jej nad głową do tego stopnia, że Claire nie umie funkcjonować bez antydepresantów. O jej problemie z lekami nie wie nawet jej facet. I kiedy wszystko idzie powolutku do przodu, w Manchesterze wydarza się coś, przez co tamtejsza policja musi się zwrócić do Claire o pomoc. Okazuje się, że przypadkiem odgrzebano sprawę, przez którą kobieta odeszła ze służby.

Sprawa dotyczyła brutalnych morderstw prostytutek. Claire przed 13 laty wpadła na trop, jednak jej przełożony, John Hind, który teraz właśnie zwraca się do niej o pomoc, stwierdził, że to tylko poszlaki i nie ma czym się zajmować. Claire zbliżyła się do swoich ofiar i obiecała pomoc. Nie dotrzymała obietnicy i to jest właśnie jej demon przeszłości. Sprawę pogarsza fakt, że z przełożonym łączyło ją coś więcej ponad pracę, co m.in. przyczyniło się do jej porażki.

Ogólnie serial wydaje się mało ambitny, momentami nawet dosyć płytki. Aktorka, która wciela się w rolę Claire też pozostawia wiele do życzenia, jednak nie wymagam wiele od "kryminału na niedzielę".

River, BBC, 2015, 6 odcinków
Serial świetnie się zaczyna. Poznajemy DI Johna River'a oraz jego partnerkę, DS Jackie 'Stevie' Stevenson. River jest szwedzkim gburem, nie mówi zbyt wiele i nie tryska w nadmiarze optymizmem i energią. Stevie jest rozgadaną miłośniczką fast foodów i karaoke. I tak sobie gadają o wszystkim, ona próbuje w nim wskrzesić resztki energii i zachęcić do otwarcia się na świat. Partnerzy wdają się w pościg za podejrzanym. Gonią go, gonią, aż facet wyskakuje z któregoś tam piętra budynku i ginie na miejscu. I w tym momencie widzimy, że Stevie, która stoi do nas tyłem, ma w głowie ogromną ranę postrzałową. Tak, Stevie nie żyje, a John widzi i gada sobie ze zmarłymi.

Jestem dopiero po 3 odcinkach, ale serial już bardzo mi się podoba. River'a gra jeden z moich ulubionych szwedzkich aktorów, Stellan Skarsgard. Akcja toczy się wokół choroby psychicznej Johna oraz próby rozwiązania okoliczności, w jakich Stevie została zamordowana. Wygląda na to, że River wcale nie znał tak dobrze swojej partnerki, jak mu się wcześniej wydawało. I najwidoczniej Stevie nie jest jedyną martwą osobą, którą widuje River.

Oprócz dręczenia BBC, zabrałam się też za 'ten' sławny polski Pakt, ale napiszę coś o nim, jak obejrzę całość.

źródła: www.bc.co.uk, www.scoopnest.com

czwartek, 22 października 2015

Zdelegalizować coaching.

Te wszystkie motywacyjne pierdy doprowadzają mnie do gorączki. Kiedy widzę "urodzonego mówcę", z charakterystycznymi, wyuczonymi na kursach coachingowych gestami, pozami, minami, tonacjami... to czuję ogromną falę zażenowania. Po co to komu? Bez cienia wątpliwości, uważam, że najwięcej korzyści ze zjawiska, chowającego się za pięknym słówkiem zapożyczonym z zachodu, coaching, ma sam kołcz. 

Na studiach omawialiśmy takie zjawiska dwojako. Z jednej strony, jako wytworzenie sztucznego zawodu. Tak, bo bycie coachem, przykro mi to mówić głośno, ale żadnym zawodem nie jest. To fatamorgana. Plus jest taki, że ludzie mają pracę i zarabiają pieniądze, to zawsze dobra wiadomość, nawet jeżeli to tylko ułuda. Good for them. Co z drugą stroną? Druga strona jest stara jak świat i odnosi się do tego, że sfanatyzowanymi masami rządzi się łatwiej, że wszystko można sprzedać, pod warunkiem, że stworzysz w swojej grupie docelowej odpowiednią potrzebę. No i kołcze stworzyli potrzebę pt. "I ty możesz zostać superbohaterem".

Nie możesz. Sorry, ale nie każdy jest stworzony do bycia tym, który porwie tłumy. Oczywiście, można to korygować, np. za pomocą wspomnianych na początku wyuczonych gestów, ale także ćwiczeń z pola emisji głosu czy retoryki. Kiedyś zastanawiałam się, czy to nie taka frajda stworzona specjalnie na potrzeby narcyzów. Każdy, kto ma w swoim otoczeniu przynajmniej jednego narcyza, wie, że każdy moment, podczas którego kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset par oczu, skierowanych jest w jego stronę, tworząc wokół niego aurę nadczłowieka, jest dla niego nie tylko momentem magicznym. Jest sensem życia. I jak ktoś mi w tym momencie chciałby wyjechać z argumentem pt. altruizm, to niech się puknie w czoło. Altruizm to nic innego jak skrajna postać egoizmu.

Wszystko to za sprawą wyborów - oglądanie spotów to ostatnio jedna z moich ulubionych rozrywek. Większość tych ludzi nie powinna w ogóle mówić. Nie dlatego, że nie mają nic do powiedzenia, ale dlatego, że mówić, a raczej przemawiać, nikt ich nie nauczył. Przecież zrobi to kołcz! Nie zrobi, bo nauka to jedno, a predyspozycje to drugie. Także, jeżeli ktoś jęczy, stęka, zacina się, kręci, mówi "pod nosem", albo bełkocze, jak np. znany wszystkim Janusz, to niech sobie daruje. Ha! A co z wielkim niemieckim wodzem? Tak, on też bełkotał i mówił debilizmy, ale w jego przypadku zadziałało to, o czym też już było - sfanatyzowane masy (wykreowana potrzeba).

Moim skrytym pragnieniem jest uświadamianie ludzi. Nie zmuszajcie się. Ćwiczcie, próbujcie, bo doskonalenie siebie to dobra rzecz, ale zmuszanie siebie, żeby być coraz lepszym, bo nigdy nie jesteś wystarczająco dobry, to masochizm. Swoją drogą, polecam Wenus w futrze Masocha, świetna książka!

I jeszcze przesłanie do kołcza. Dobrze, że jesteś, dobrze, że chcesz motywować, ale nie oszukuj i nie ściemniaj, bo dobrze wiesz, że chęci i motywacja to nie wszystko. Amen.