Zazwyczaj nie ulegam presji bestsellerów, ale trzymanie się z dala od konsumpcjonizmu (żyjąc w mieście) bywa ciężkie. Złamałam się i w grudniu kupiłam książkę. Książkę obrandowaną "bestsellerem". W dodatku z filmową okładką, czego zazwyczaj nie znoszę. Tak, książka doczekała się ekranizacji, o czym później. Ponieważ na chwilę obecną mam 3 rozpoczęte książki, staram się nie zaczynać niczego nowego, ale po kolejnym podejściu do "Trafnego wyboru" J. K. Rowling, stwierdziłam, że już chyba nigdy przez nią nie przebrnę, więc mogę sobie pozwolić na coś pocieszającego. I tak zabrałam się za "Zaginioną dziewczynę" Gillian Flynn.
"Zaginiona dziewczyna" to jedna z tych książek, w które wpada się jak w czarną dziurę. No dobrze, może nie aż tak, bo z czarnej dziury nie ma wyjścia, ale chodzi o to, żebyście poczuli, jak bardzo ta książka wciąga. I jak bardzo gra na emocjach, a to, jak już pewnie wspominałam, bardzo sobie cenię.
Co sobie najbardziej cenię w grze na emocjach? To, że ta książka ewidentnie zrobiła mnie w konia. Wylazła moja hipokryzja i brak obiektywnego spojrzenia na sytuację. I kolektyw, główna cecha rodu żeńskiego.
O czym?
Nick i Amy są małżeństwem. Byli szczęśliwi i zakochani w Nowym Jorku, skąd pochodzi Amy, teraz są nieszczęśliwi i niekoniecznie zakochani w Missouri, skąd pochodzi Nick. Tę uroczą parę poznajemy w bardzo wyjątkowym i nieszczęśliwym dniu 5. rocznicy ich ślubu. W dodatku w dniu, w którym zaginęła Amy. Ślady w domu sugerują uprowadzenie. Jednocześnie coraz więcej podejrzeń pada na Nicka.
Fabuła jest narysowana "oczami" Nicka i Amy. W przypadku Amy jest to dziennik, w przypadku Nicka - cholera-go-wie-co. Z dziennika Amy dowiadujemy się, że w ich małżeństwie jest źle. Sielanka się skończyła, oboje stracili pracę w NY, matka Nicka umiera na raka, jego ojciec ma Alzheimera, słowem - czas wracać w rodzinne strony i zająć się rodzinnym śmietnikiem. Rodzice Amy są nowojorskimi psychologami i autorami książek o przygodach dziewczynki imieniem Amy, które przyniosły im niezłą fortunę i sławę. Niestety, nastąpił moment, w którym powinęła im się noga i potrzebują oszczędności swojej córki. Po przeprowadzce do Missouri, Amy pożycza resztkę swoich pieniędzy Nickowi i jego bliźniaczce, Go, którzy za pożyczone pieniądze otwierają bar.
Nick i Amy mają specyficzną tradycją, którą pielęgnują w każdą rocznicę ślubu. W zasadzie to bardziej sprawka Amy. Każdego roku, w dniu rocznicy, Amy organizuje Nickowi małe poszukiwania. Nick znajduje listy, w których kryją się kolejne wskazówki. Dotychczas ta zabawa go irytowała, bo uważał, że bezlitośnie go poniża i pokazuje jak kiepsko zna własną żonę. W tym roku jest inaczej. W tym roku Nick kapnął się, że liściki nie dotyczą wyjątkowych miejsc dla jego żony, ale miejsc, w które zabierał swoją kochankę.
Tak, Pan Mąż ma kochankę. Przez mniej więcej połowę książki współczujemy Amy. Raz nawet napisała, że Nick ją uderzył. Tu wylazła moja typowo kobieca przypadłość - kobiety traktują się jak kolektyw. Nick to skurwiel, pomyślałam. A potem okazało się, że Amy jest psychopatką, która upozorowała swoje zaginięcie i być może śmierć, żeby zemścić się na mężu.
Jeszcze kilka ciekawych zwrotów akcji nastąpiło, zainteresowanych odsyłam do lektury. Nie do końca rozumiem zakończenie. Na zasadzie "ale jak...?!!!". A jak tylko skończyłam czytać, wzięłam się za film.
Film jest długi, urywa pewne wątki i nie wyjaśnia niektórych, bardzo istotnych zresztą rzeczy. Stąd sporo pytań na forach od osób, które nie czytały książki. Drewniana gra Affleck'a jak najbardziej pasuje do postawy niewzruszonego zaginięciem swojej żony męża. Pike też pasuje do zimnej, mściwej socjopatki. Nie są to wyżyny kinematografii, ale na niezobowiązujący intelektualnie wieczór można sobie pozwolić. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz