piątek, 28 lutego 2014

Podróże międzygalaktyczne.

Nie znoszę podróżować. Zwłaszcza w obrębie Polski. Do szału doprowadza mnie prawie wszystko. Nastrój podkręca melodia w uszach, której słowa idealnie wpasowują się w mój stan: Everything makes me furious, everything makes me "why?". Podróż zawsze jest dla mnie nie lada wyzwaniem. I pomijam tu chorobę lokomocyjną, która polega na permanentnym stanie omdlenia połączonym z niemiłosiernym bólem głowy. Wolałabym wersję wymiotującą, bo jakoś tak mam wrażenie, że po zwymiotowaniu całej tej niewygodnej podróży następuje błogi spokój. A tak męczą mnie nerwicowe skurcze, twarz oblewają lodowate poty i czuję, że gdy tylko spróbuję wstać, pogorszę swój stan. Stresuje mnie otoczenie. Przede mną, oprócz ładnej informacji o nowych, wakacyjnych połączeniach (jest luty), znajduje się ogromna ulotka?/tablica informacyjna pt. "Przypomnienie zachowań na wypadek pandemii grypy". Nie wiem, jak mam to rozumieć? Chyba jako preludium do ataku paniki.

Naprzeciwko mnie siedzą dwie starsze panie. Jedna za drugą, ponieważ siedzenie razem najwyraźniej ograniczałoby komfort podróży obu pań. Obie mają na głowach urocze berety (naprawdę uważam, że berety z antenką są fenomenalne i sama taki nabyłam), a na nogach obuwie oscylujące pomiędzy kozakami a śniegowcami. Ciężko jednoznacznie orzec jakie to właściwie są buty. I tak sobie siedzą i rozmawiają. Krzycząc, bo przecież jedna siedzi tyłem względem drugiej i kiepsko się słyszą. Apogeum polskości następuje zaraz po starcie, kiedy jedna z pań wyjmuje soczystą kanapkę z salcesonem czy czymś podobnym, w każdym razie o rażącej sile zapachu. Głodna kobieta - niech je, ale czy zasmradzanie pasażerów jest naprawdę konieczne podczas kursu, który wynosi zaledwie 61 km i trwa około godziny? Życie zaskakuje mnie ogromną ilością pytań, na które ciężko znaleźć prawidłową odpowiedź.

W zasadzie kwestia jedzenia jest jedną z 5 podstawowych, o które się "modlę" przed podróżą. Dotyczą przede wszystkim dłuższych podróży pociągiem.
1. Żeby tylko nikt śmierdzący nie siedział w pobliżu
2. Żeby nikt nie zajął mojego miejsca, bo za każdym razem czuję się idiotycznie tłumacząc, dlaczego w kasie prosiłam o miejsce pod oknem w kierunku jazdy (patrz wyżej - permanentne omdlenie)
3. Żeby nikt nie jadł niczego śmierdzącego (patrz wyżej - niemiłosierny ból głowy), BŁAGAM!
To niestety nie zawsze się udaje i zazwyczaj kiedy już wygodnie usiądę i mówię w duchu "Udało się! Jest ok!", ktoś obok wyciągnie sałatkę śledziową...
4. Żebym nie napotkała w przedziale alkoholików, dzieci-małp wiszących w połowie za oknem lub na półce bagażowej, zakonnic, zagubionych, niepoinformowanych itp.
5. Żeby pociąg nie trafił na watahę dzików, żeby nie chciało mi się siku i inne drobniejsze niedogodności

Z niecierpliwością czekam na teleportację.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Seksizm nasz codzienny?

Ostatnio wpadłam całkiem przypadkiem na dość ciekawy filmik (klik) ukazujący dzień z życia kobiet. Dzień z życia kobiet prawie nie może obyć się bez seksizmu. Filmik przyciąga uwagę przede wszystkim tym, że w roli ofiary występuje mężczyzna, oprawcami zaś są kobiety. I o co tyle krzyku? Opowiedziałam o tym Panu S. i jego reakcja w zasadzie była dość przewidywalna. Facet atakowany seksistowskimi żarcikami? Nie znam żadnego, któremu by się to nie spodobało! Jestem prawie pewna, że właśnie takie, a nie inne zdanie Panów na temat seksistowskich zaczepek ze strony kobiet jest powodem, dla którego Panowie, którzy rzeczywiście zostali skrzywdzeni przez kobiety mają obawy przed zgłoszeniem tego na policję.

Gdzie to się ulęgło i kto iluminował ludzkość dając przyzwolenie na reifikację bliźniego? Zawsze mnie to zastanawiało. Jasne, nastawienie do życia, wychowanie, wchłonięte wzorce na pewno są w jakimś stopniu przyczyną. Nie do końca wiem, czy to obraźliwe, ale dla mnie facet, który pozwala sobie na takie zachowania jest zwierzęciem niepotrafiącym panować nas swoimi popędami. Chciałam napisać psem, ale za bardzo lubię psy i nie ma co ich tu obrażać. A proszę zauważyć, że panowanie nad popędami jest czymś, co przypisuje się cywilizowanym kulturom.

Czy kiedykolwiek zetknęłam się z takimi zachowaniami? Tak i powiem szczerze, że mimo mojej niewyparzonej gęby nie zawsze potrafiłam odpowiednio (i odpowiednio szybko) zareagować, ponieważ byłam w ciężkim szoku, że to się w ogóle stało!

Zachęcam do obejrzenia i przemyślenia sprawy. Nie, Panowie, klepnięcie w fajne dupsko bez wyraźnego pozwolenia właścicielki nie jest ok, słowna fala kretynizmów w postaci "fajna dupa/foczka/piczka etc." też nie jest ok. Pytanie przypadkowych kobiet "czy mają coś na sprzedaż i za ile?" też nie jest ok. Wszystkim Panom, którzy pozwalają sobie na takie zachowania i którzy mają córki serdecznie życzę, żeby nigdy nie doznały traktowania jako "wspólne dobro narodu męskiego".

piątek, 7 lutego 2014

Styczniowe czytanki

Tak się cudownie składa, że bardzo lubię czytać. Nie wszystko, jestem dość wybredna w życiu, książki nie są żadnym wyjątkiem. Z reguły nie ulegam również efektowi tłumu i nie czytuję tego, co jest "trendi". Jak wyszukuję sobie nowe czytanki? Jestem klasycznym babsztylem-sroką. No i jak na klasycznego babsztyla przystało, uwielbiam promocje i wyprzedaże. Jak znajduję książkę za 4zł, a na jej odwrocie akcja zapowiada się nieźle, to nie zastanawiam się dłużej niż 13 sekund. Ale to nie zdarza się często. Raczej to przemyślane (chociaż odrobinkę) wybory. Inne tropy to recenzje, listy typu "top pincet książek, które musisz znać!", z polecenia znajomych, wytropione po gatunku, autorze itp.

Lubię polować na swoje perełki na allegro, ponieważ nie godzę się na otaczającą mnie rzeczywistość, w której książki kosztują 40zł i więcej. Ja przepraszam, ale to jest chore, kiedy ludzie mają na przeżycie nieco ponad tysiąc. Cudownym odkryciem ubiegłego roku jest dla mnie księgarnia, której nazwy aktualnie nie pamiętam. Chyba ma "TAK" w nazwie. Ważne, że wiem, gdzie znajduje się w Olsztynie. Są tam naprawdę genialne ceny książek. A i tytuły można znaleźć niezłe, w tym "Middlesex" J. Eugenidesa, którą już kiedyś miałam, ale na studiach pożyczyłam koleżance i mimo moich kilku próśb i ponagleń książka do mnie nigdy nie wróciła. Dlatego nienawidzę pożyczać książek. Szukałam jej potem wielokrotnie, bez skutku, aż tu nagle, całkiem przypadkiem przy świątecznych zakupach taka niespodzianka!

W styczniu udało mi się zaliczyć 3 pozycje, może dużo, może mało, pewnie zależy dla kogo... Po powtórnym przeczytaniu poprzedniego zdania, uważam, że jest ono co najmniej dziwne. W każdym razie... Czytanki styczniowe to w zasadzie 2 prezenty i 1 łup z allegro.


Po zakończeniu studiów i perturbacjach związanych z przyszłością mego żywota, postanowiłam porzucić, przynajmniej na jakiś czas, lektury filozoficzne. Na pewno do nich wrócę, nie mówię też, że całkowicie je wykluczyłam czy spaliłam na stosie. Teraz jednak wolę oddawać się z przyjemnością swojej kryminalnej miłości. I tak oto zaczynamy od pierwszego kryminaliszcza, czyli "Miodowej pułapki" popełnionej przez Unni Lindell.


Jest to świąteczny prezent od Pana S. Autorka nie była mi wcześniej znana. Z notki biograficznej dowiadujemy się, że Pani Lindell jest norweską dziennikarką i pisarką, która zadebiutowała powieścią dla młodzieży, następnie dla tejże grupy wiekowej stworzyła ich jeszcze ponad 20. Powiem szczerze, że po tej informacji, będąc w księgarni, odłożyłabym książkę tam, gdzie jej miejsce. Nie od razu do piekła, najpierw na półkę. Wprawdzie w notce znajduje się również informacja o wielokrotnym nagradzaniu autorki, w tym za powieść kryminalną, ale to już nie zdołało uratować mojego pierwszego wrażenia. Pan S. sam się przyznał, że upewniał się u obsługi księgarni, czy przypadkiem nie jest to książka dla młodzieży.
Jak chcesz wyjść na przeintelektualizowanego przemądrzalca albo przynajmniej pragniesz wyglądać w oczach czytelnika inteligentniej, to walnij sobie na początek jakiś cytat. Tak mi powiedzieli na studiach. I proszę, zaczynamy od cytatu. Nie byle jakiego, bo jednej z moich ulubionych pisarek/poetek, Sylvii Plath. Historia kręci się wokół wrednej staruszki, Very, morderstwa młodej Łotyszki oraz zaginięcia pewnego chłopca. Pozornie śmierć dziewczyny i zniknięcie chłopca nic nie łączy, jednak na wierzch co i rusz wypływają nowe fakty, które obie sprawy sprowadzają do jednego punktu. Książkę czyta się szybko i dość przyjemnie, ja skończyłam w 2 dni. Nie będę się jakoś specjalnie rozwodzić, powiem tylko, że według mnie to kryminał dla mało wymagających czytelników. Mam wrażenie, że historię można było opowiedzieć ciekawiej.

Druga pozycja to prezent od mamy. Wybrany przeze mnie, co sugeruje, że jednak czasem efektowi fali ulegam. Jest jakiś szał na Jo Nesbo. Gdzieś wyczytałam, że tym, którzy pokochali trylogię Stiega Larssona, książki tego autora na pewno się spodobają. I to właśnie to stwierdzenie popchnęło mnie w ramiona Nesbo. "Millenium" uwielbiam, czytałam kilkukrotnie, obejrzałam szwedzkie ekranizacje, cudo!


Gorzej z "Człowiekiem nietoperzem" Jo Nesbo. Cykl powieści kryminalnych z komisarzem Harrym Hole liczy sobie 10 tytułów, a ja postanowiłam zacząć od pierwszego z listy. Samo nazwisko komisarza jest dosyć zabawne, już na początku dowiemy się, że nie czyta się go jak "dziura", tylko jak "święty". Historia opowiada przybycie komisarza do Sydney w celu wyjaśnienia morderstwa jego rodaczki. Istnieje podejrzenie, że zamordowana mogła być ofiarą seryjnego mordercy. Ciągnie się to wszystko jak flaki z olejem, przez tydzień męczyłam tę książkę. Może Australia nie przypadła mi szczególnie do gustu. Wylew i przesyt prostytutek, narkotyków, queerów i innych był strasznie męczący. - SPOILER ALERT -
A na koniec mordercę pożera...stwór z głębin. W tym momencie najodpowiedniejsze będzie zadanie sobie pytania --> klik  Jedynym plusem całej książki było kilka nowinek o Aborygenach. Całościowo, generalnie, holistycznie - NUDA. Postaram się dać drugą szansę autorowi, podobno reszta przygód komisarza Dziury jest zdecydowanie lepsza.

Trzecia pozycja, łup z allegro. Po mini researchu na temat twórczości Charlotte Link doszłam do wniosku, że to może być to. Na szczęście pominęłam całkiem przypadkiem istotny fakt pochodzenia autorki. Gdybym wiedziała, że to Niemka, to bym jej nie kupiła. I to nie chodzi o jakieś uprzedzenia skierowane bezpośrednio do Niemców. Dyskwalifikuję wszystko i wszystkich ze względu na głupoty. Staram się unikać na przykład polskich autorów, bo jakoś wygodniej mi się czyta o Tomie i Samie, zamiast o Zdzisławie i Gienku.


"Wielbiciel" Charlotte Link rozpoczyna się od znalezienia przez starsze małżeństwo zwłok brutalnie zamordowanej dziewczyny. W lesie, podczas beztroskiego spaceru. Jednocześnie gdzieś tam sobie w innej rzeczywistości pewna młoda kobieta jest świadkiem samobójstwa innej młodej damy. Oczywiście, głupi nie jesteśmy i od razu wiemy, że te dwie sprawy muszą się jakoś połączyć. I łączą się w sposób naprawdę wyborowy. "Wielbiciel" urzekł mnie głównie za sprawą wnikania w psychikę mordercy. W zasadzie nie jest on żadną tajemnicą, poznajemy go stosunkowo szybko i coraz szybciej poznajemy jego mroczne sekrety. W książce ciągle coś się dzieje, autorka nie daje czytelnikowi wytchnienia. Byłam tak zaczytana, że kiedy w trakcie dostałam smsa padłam prawie na zawał. I właśnie za te emocje czapki z głów dla tej pozycji! W kolejce czeka już na mnie "Obserwator", mam nadzieję, że zdołam upolować coś jeszcze autorstwa Charlotte Link. Standardowo muszę się jeszcze do czegoś przyczepić i będzie to sama okładka. Z daleka wydaje się spoko, jakaś postać w lesie spowitym mgłą. I nagle BACH!


Baba z żółtą torebką... Nie wiem, może nie ma w tym nic dziwnego ani śmiesznego, ale jak to dojrzałam, to nie mogłam przestać się śmiać.

To na tyle. Do następnego!